piątek, 27 lipca 2012

sprawa żałoby

Było kiedyś takie powiedzenie: "panna, nie panna, pisz pan panna" , parafrazując je można napisać: "winna, nie winna, pisz pan winna" -  to się sprzeda. Bo sprzedaje się skandal, a jak nie ma skandalu to dobrze jest coś sprokurować. Tu rzucić słowo, tam dwa, tu jakieś niedopowiedzenie.
 Małżeństwo pana Andrzeja Łapickiego  to ciągnące się pasmo sensacji i sensacyjek, polowania swojskich 'paparazzi" na sensację. Jakąkolwiek. Pani Kamila z psem, bez psa, z zakupami, o jaką ona ma minę... i już masy czytają. Świetnego wywiadu na ten temat udzielili państwo Łapiccy bodaj w którymś z numerów zeszłorocznej "Pani". Bez złudzeń, z dystansem i poczuciem humoru. Psu z kulawą nogą nic do tego co wdowa robi z rzeczami męża, a tym bardziej co i gdzie jada po jego śmierci. Jeżeli dla ludzi wyrocznią jest to co pisze gazeta, niech czytają, ich pieniądze, ale namawiałabym do zachowania zdrowego rozsądku. Nie oglądałam transmisji z pogrzebu, ale komentarz, że żona w pełnym makijażu, bo wiedziała, że nie będzie płakała uderzył mnie w sposób wyjątkowy. Każdy na pogrzebie reaguje w inny sposób.  Na przykład moja Babcia na pogrzebie Dziadka nie płakała, okazało się, że przed wyjściem z domu wzięła dość silne środki uspokajające i  płacz przyszedł dopiero w domu. Czy też okazała znieczulicę, czy wręcz zadowolenie po prawie pięćdziesięciu latach małżeństwa? Nie, ale postronny obserwator mógł odnieść takie wrażenie. Nie nosiłyśmy rocznej żałoby, jak w zwyczaju ponieważ Dziadek nie lubiący czarnego koloru nie życzył sobie tego.Pamiętam  jak na Jego pogrzebie miałam już płacz na końcu nosa i wtedy wujek  ścisnął mnie mocno za ramię i powiedział:-  nie wolno ci płakać, ludzie patrzą.  Tak samo  był wychowany Dziadek;  żal, rozpacz to sprawa intymna, prywatna, delikatna. Nie ma potrzeby wystawiać do oceny naszych łez. To samo wpoił nam. Czy to, że zaraz po pogrzebie Dziadka poszłam do sklepu kosmetycznego i zakupiłam brązowy lakier do paznokci świadczy o moim braku żalu i żałoby? Do tej pory zastanawiam się dlaczego musiałam kupić lakier o tak brzydkim kolorze. A Dziadek, Dziadek jest obecny ze mną każdego dnia, piszę o Nim, wspominam, porządkuję papiery. I jeżeli ktoś powie, że żałoba po Dziadku to nie to samo co żałoba po mężu, zwłaszcza TAKIM mężu to zgodzę się z nim, ponieważ żałoba to bardzo intymne przeżycie. U każdego objawia się inaczej. I to by było na tyle w sprawie.
Dochodzi 19.

wtorek, 24 lipca 2012

poczucie obowiązku

Od wczoraj wszystko idzie wspak. Niby zaplanowane i po kolei, ale nie do końca. Harmonogram spotkań mam rozpisany na godziny, wiadomo, jakiś zapas czasu muszę mieć, ale to minuty. Poniedziałek od rana z poślizgiem i to przez kota.
Podjechałam pod market, samochód zostawiłam i  wychodzę z parkingu. Daleko nie uszłam, gdy dobiegł do mnie przeraźliwy płacz małego kota. Dochodził, tak przynajmniej zlokalizowałam, spod maski samochodu. Ja do kota: - cichutko malutki, a on jeszcze głośniej. Szukam właściciela, na samochodzie jest nazwisko, dzwonię. Raz, drugi, nikogo. Kot wyje, czas ucieka. Spotkanie zaplanowane przesuwa się mocno. Wchodzę do marketu i odpytuję ludzi na okoliczność samochodu i kota. Nikt się nie przyznaje. Wychodzę, dzwonię, właściciel samochodu nie ma kota, widzę ludzi dookoła samochodu, ale już innego. Okazało się, że kot zmienił miejsce, teraz wyje spod Opla. Ktoś biegnie po jedzenie, może kicia głodna i wyjdzie. Zostawiam całe zamieszanie, biegnę do pracy. Gdy wracam jedynym śladem po kocie jest nadjedzony pojemnik z mielonym mięsem, teraz żer dla ptaków.
Dzisiaj rano chcę pojechać skrótem na osiedle, wyminąć roboty drogowe. Zjeżdżam, dzień ładny, słońce świeci, miło. Patrzę przed siebie i co widzę? Skrót zablokowany na całości. Wypadek drogowy, przechylona śmieciara, policja, zbiegowisko ludzi. W ostatniej chwili zdążyłam się wycofać, bo skrót bardzo wygodny ale nieco wąski i  można zawrócić tylko w dwóch miejscach.
Biegnę, lecę, śpieszę się. Jednym kątem oka dostrzegam napis w gazecie oblepiającej kiosk: "Matka przemieliła dziecko w maszynce".  Czy coś w tym stylu gazetowym.
Matko Boska! Gdzie my jesteśmy? Ta upuściła, ta zapomniała, ta zabiła, bo a co jej tam mogą zrobić. Jacyś nieodpowiedzialni ludzie zostawili dziecko na lotnisku. Ktoś zostawił psa w zamkniętym samochodzie, w upale, życzę mu nie litosiernie żeby sam się smażył. To nie są aż tak młode osoby by jak pokolenie nastolatków myślały, że człowiek, pies czy kot ma przynajmniej dwa życia. Życie mamy jedno i szanujmy je tak własne jak i cudze. I przypomnijmy sobie, że istnieje coś takiego jak poczucie obowiązku, nawet wtedy, gdy miłości brak.

niedziela, 22 lipca 2012

czasami smutno jest


Informacje ostatnio coraz smutniejsze.
Zmarła Ewa Ostrowska, pisarka, autorka wielu książek dla dzieci, autorka bajek mojego dzieciństwa, książek młodzieżowych i kryminałów.Między innymi "Ścigany przez samego siebie" zekranizowany w 1981 roku, jako 12 odcinek 07 Zgłoś się. Ostatnia książka kryminalna, to "Kamuflaż" wydany przez Wydawnictwo Oficynka.
Odszedł także Andrzej Łapicki. Miał 88 lat, ale takim ludziom wieku się nie liczy. Odszedł jeden z najbardziej znanych i ekscytujących głosów polskiego kina. Mógł mówić cokolwiek i czytać cokolwiek, nawet książkę telefoniczną. Pierwszy amant, człowiek niepospolity. Dla Andrzeja Łapickiego, Kaliny Jędrusik i Krystyny Sienkiewicz , "Lekarstwo na miłość" mogłam oglądać niezliczoną ilość razy, chociaż czytać wolę książkę. Ale jacy oni byli eleganccy, światowi, w tym szyku paryskim i niewinnych na nasze czasy flirtach.Mam nadzieję, że pan Andrzej Łapicki zagra doskonałe role w niebiańskim kinie. 
Coraz więcej osób odchodzi, jak ładnie nazywamy umieranie.Ostatni piątek nie był dla mnie zbyt wesołym dniem. Rano informacja, że jedna z moich znajomych, osoba w kwiecie wieku musi poddać się operacji. Jakie będą efekty tej operacji to wie tylko sam pan Bóg.Potem rozmowy usłyszane w sklepie, w tłumie, jakieś strzępki komentarzy niepokojące. Ten zmarł, ktoś w hospicjum przeżywa swój ostatni tydzień. Tamten wrócił z pogrzebu. Zdecydowanie dołujące. 
Na odstresowanie odwiedziłam w końcu naszą bibliotekę. Oświęcim ma piękną, przestronną bibliotekę miejską. Tyle razy się wybierałam, żeby w końcu odnowić kartę i w końcu z marszu wszystko pozałatwiałam. Wybrałam sobie pięć książek, przeczytałam już trzy. Recenzje w klubie MOrd niedługo. Zdecydowanie na odstresowanie się polecam "Żniwiarza" Gaji Grzegorzewskiej. Można na parę godzin skutecznie zapomnieć o zmartwieniach.

środa, 18 lipca 2012

Godzina techniczna

Deszcz bębnił o blacho dachówkę, zapadała noc, a ja zaparłam się, że zrobię sobie okładkę do e-booka. Bo dlaczego by nie? Znalazłam jasną instrukcję u  Interjaka, jasną nawet dla mnie. Weszłam na stronę, kliknęłam. Wybrałam okładkę pierwszą z brzegu, wszak chodziło tylko o naukę. Przeciągnęłam myszą zaznaczając obszar, który ma pozostać na okładce i na tym się sukcesy skończyły. Wpisałam tekst, dałam na finalize i po trzech podejściach uzyskałam ładną okładkę bez tytułu. Trwało to dwie minuty razy trzydzieści, czyli godzinę. Dzisiaj zacznę od początku.
 Od rana wymieniłam jednego liveboxa, na drugiego, laptop ma chodzić bezprzewodowo. Trwało godzinę z instruktażem i tak sobie pomyślałam, że zapewne u mnie godzina na sprawy techniczne lekkie, to norma. Jutro czeka mnie instalacja Fun packa, zrobię ją z zegarkiem w ręku, w końcu trening czyni mistrza. Może wystarczy pięćdziesiąt pięć minut :))

sobota, 14 lipca 2012

Euro i mrówki latające

Aż do czasu po meczu Polska Czechy nie miałam pojęcia, że istnieje takie cudo jak mrówki latające. Mecz jakoś oglądnęłam do końca jako wierny kibic, posłuchałam komentarzy i po dwudziestej czwartej położyłam się spać. O czwartej nad ranem obudził mnie dziwny szum przerywany mruczeniem kota. Szumiało jednostajnie i raczej usypiająco tak w okolicy okna. Wstałam, podeszłam odchyliłam zasłonę. W pokoju zamiast jasno zrobiło się ciemno. Kot nadal spał. Nad kotem na jednej czwartej powierzchni szyb kotłowały się jakieś czarne, skrzydlate stwory. Przez moment pomyślałam o muchach octówkach, ale te były większe, dużo większe. Ewakuowałam kota, znalazłam łapkę na muchy, żółtą i zaczęłam morderczy proceder. Trwało równą godzinę. W domu zalęgły się mrówki latające. Miejsc z których wychodziły było mnóstwo. Niektóre wyspecjalizowały się w skokach z nie wiadomo skąd, do herbaty. To były wielbicielki ciepłych źródeł. Mrówki nie reagowały na żadne pokojowe gesty, otwieranie okien i  serwetki nasączane octem. Zakupiłam środek w spreju i zamieniłam pokój w komorę naszprycowaną chemią. Spokój trwał jeden dzień, ja chodziłam przytruta. Czas 10 sekund na oprysk, nieosiągalny.
Mecz za meczem spędzałam na kolanach śledząc wystające z dywanu, czarno połyskujące główki. Te główki wychodziły na powierzchnię, rozprostowywały skrzydełka i zamieniały się w mrówki  - potwory. Gdy okazało się, że stada mrówek wychodzą spod tapety, zdarłam tapety, zaprawą cementową zakleiłam wszystkie dziury,  otwory w ramach okiennych zalepiłam taśmą klejącą. I nic. I tak dzień za dniem. Powtórna chemia zakończyła się trzydniowym sukcesem. Okna upaprane na czarno myłam codziennie, najpierw o czwartej nad ranem budząc sąsiadów charakterystycznym plaskaniem łapki. W końcu zrezygnowana zdecydowałam się na użycie kamfory. Podobno mrówki kamfory nie cierpią.Tak pisali w poradach. Nie muszę pisać, ze przewertowałam wszystkie dostępne poradniki. Na inne specyfiki nie reagowały więc a nuż... może się uda. Kamforę zawiera maść, zwana potocznie końską. Jedno opakowanie otwarte postawiłam na oknie, drugie przy drzwiach. Poskutkowało!!! Wyniosły się byle dalej od kamfory. Od tygodnia nie znalazłam ani jednej.
Dzięki latającym mrówkom zapamiętam nasze Euro na długo. No nie tylko dzięki mrówkom, ale także specyficznej, podszytej beztroską atmosferze. W obliczu prezentowanych codziennie wiadomości  z utęsknieniem wyglądam Igrzysk. Byle dalej od piekiełka polityki.

piątek, 13 lipca 2012

zapiski na kolanie

Kiedyś najczęściej robiło się notatki na dostępnych skrawkach papieru, na białych, cienkich serwetkach. Serwetek kolorowych, wzorzystych, wytłaczanych i jakich tam bądź po prostu wtedy nie było. Pisało się w starych, odnalezionych na strychu zeszytach, na kopertach.
I tak notatka do notatki, najczęściej zapisane bazgrołami, często w biegu, na kolanie, czekają na swoje odkrycie i odcyfrowanie.Niczego zapisanego od lat nie wyrzucam.
 O ileż wygodniej pisać uderzając w klawiaturę komputera, czysto, wyraźnie.
Dopiero co przeczytałam o problemach ze zrealizowaniem recepty, coś tam nie tak, lekarski bazgroł nie do odczytania. O ileż wygodniej by było, gdyby lekarze wystawiali recepty pisząc je na komputerze. Można, sama byłam u tak nowoczesnego lekarza, świat się nie zawalił, recepta była czytelna tak dla mnie jak i dla farmaceuty. Parę lat temu odwiedziłam lekarza, który wystawiał recepty pisząc je na maszynie elektrycznej i zaskarbiając sobie wdzięczność pacjentów, bo wszystko fajnie tylko dlaczego ciężko chory człowiek ma ileś razy wracać się do lekarza, bo niewyraźnie. Teraz podobno można do wszystkiego napisać program, do wystawiania recept także. A może by tak każdemu  założyć elektroniczną kartotekę. W jednym miejscu wszystkie wizyty u lekarzy, zapisane leki. Rzut okiem i wiadomo co pacjent zażywa, co można mu zaaplikować, a co kłóci się z resztą leków.
Społeczeństwo jest nastawione na łykanie tabletek, im więcej tym lepiej. Potem dochodzi do sytuacji typu: siedem tabletek rano, trzy w południe i sześć na wieczór. Plon wizyt u paru lekarzy.
I z życia wzięte:
Przychodzi kobieta do lekarza, a lekarz ginekolog. Badanie przebiega sprawnie, lekarz pobiera wymaz na cytologię, prosi pacjentkę by się ubrała i mówi, że wszystko w porządku. Jak przyjdzie wynik cytologi to lekarz zadzwoni (gabinet prywatny). Lekarz dziękuje za wizytę, kasuje i żegna się elegancko. Kobieta ociąga się z wychodzeniem, niezadowolona, w końcu wypala:
- A dlaczego mi doktór nic nie zapisał?
- Bo pani jest zdrowa - odpowiada lekarz.
- Jak to zdrowa?! A widzi pan, a poprzedni lekarz to mi zapisał, o! - kobieta otwiera dużą torbę wypchaną pudełkami leków - o! trzy różne tabletki mi zapisał, jeszcze sobie na nerwy dokupiłam! A pan to tak żałuje!
Lekarza na dobry moment zatkało. Wyszło, ze lekceważy pacjentkę bo nic jej nie zapisał.
Ciekawe kiedy zaczniemy chodzić do lekarza na badanie kontrolne i cieszyć się, że wszystko w porządku. Na razie mózgi wyprane przez emitowane reklamy łykają wszystkie nowości na bieżąco zgodnie z tezą, że reklamowany lek musi być skuteczny. Papier wszystko przyjmie.