wtorek, 23 grudnia 2014

Ostatnia wigilia dziadka Józefa

Kupiłam choinkę, mała jest i sztuczna, ale po latach pustki w choinkowym kącie znowu zabłysną światełka. Kiedyś było inaczej...
Choinka zawsze była prawdziwa, z lasu przywoził ją wujek Marian, albo dziadek kupował gdzieś po drodze na trasie Katowice-Oświęcim i wnosił do domu pachnącą żywicą i zimą. Baniek na choinkę nie mieliśmy dużo i nazywaliśmy je bombkami. Kilka sztuk malowanych ręcznie, które jako dziecko dostałam od taty, mieniące się kolorami tęczy szklane sople i owinięte w barwny, też błyszczący papier cukrowe patyczki. A oprócz tego całego dobra kraszonego włosem anielskim, a w chwili posuchy prawdziwą watą pozorującą kupki śniegu wśród gałęzi, obwieszaliśmy choinkę czekoladkami, cukierkami, batonikami i nawet wśród tych słodyczy trafiała się duża czekolada. Na okrasę małe jabłuszka i pierniczki, jeżeli zdarzył się rok, że ktoś z domowników, najczęściej babcia, miał ochotę na wycinanie pierniczków. Całość przyozdabiały światełka w kształcie świeczek na klamerki.
Kiedyś dostałam prawdziwe bombki, to znaczy reszta też była prawdziwa, szklana, nie tak jak teraz chińsko-plastikowa, ale te bombki zostało zrobione specjalnie dla mnie. Były cztery, srebrzysto się mieniły i gdy przeglądałam się w nich jak lustrze zniekształcały w zabawny sposób moje odbicie. Każda z tym bombek była inna, magiczna.  Mam je do dzisiaj.
W 1990 roku wiadomo było, że dziadek jest już bardzo chory i ani transport koniaku, ani dolarowe koperty nie pomogły w leczeniu. Trzeba było, nie żeby pogodzić się z nieuniknionym, ale przyjąć do wiadomości, że ta wigilia może być ostatnia. Rodzina uradziła, że tym razem w komplecie, i tak niepełnym, spotkamy się przy stole. Choinkę kupiłam wcześniej na targu, wybujała była, pachnąca, nieco naturalnie krzywa. Tym razem bez słodyczy obwieszających gałęzie, ale też pięknie przystrojona. Biały obrus, sianko pod nim suszone wcześniej i potrawy te co zawsze tradycyjne. Opłatek i rodzina nieco sztucznie składająca sobie życzenia. Bo jakże tu zdrowia życzyć, skoro choroba w domu. Jak się zachować by nie urazić, przykrości nie sprawić. Dziadek z ledwością siedział przy stole i zamglonymi oczami spoglądał na dzieci. Nawet nie wiem czy je wyraźnie widział, zmęczony tym zgiełkiem, bo osób może i nie dużo było, ale więcej niż zazwyczaj. Mama rozchorowała się, co było do przewidzenia, wcześniej bez hamulców rzucając się w porządki świąteczne. Babcia po raz drugi sprawiła karpia, wcześniej to było zadanie dziadka. Smażyłam te karpie połykając łzy, bo jak tu wszystko ogarnąć, gdy mąka sypie się wokół półmisków, jajka rozbełtane, w kuchni gorąco, a dzwonka karpia jak na złość nie chcą się opiec równo i apetycznie. A może powód był dużo bardziej prozaiczny, nigdy nie lubiłam karpia i ten wigilijny, tradycyjny, ledwo przechodził mi przez gardło. Od następnego roku w wigilijne menu wprowadziłyśmy, już w trójkę, filety z mintaja, urozmaicane, ale tylko w latach prosperity, sandaczem. Wystarczyło. 
A wracając... to była bardzo krótka wigilia, wszyscy, tak po latach myślę, rozeszli się do siebie z pewną ulgą i poczuciem spełnionego obowiązku.
Dzisiaj policzyłam, że dziadek drugiego marca 2015 roku miałby sto lat, jego ojciec, a mój pradziadek dożył osiemdziesięciu siedmiu, trzy dni przed śmiercią rzucając palenie, co było sygnałem, że zachodzą zmiany. Dopóki pamiętamy, nasi bliscy są wśród nas i tylko pamięć chroni ich przed zapomnieniem. Ja pamiętam.









niedziela, 7 grudnia 2014

Cmentarz parafialny w Oświęcimiu cdn.


Spaceruję pomiędzy grobami, aparat fotograficzny w pogotowiu, przystaję, czytam  o ludziach, którzy dawno temu odeszli. Ile informacji można zawrzeć na granitowej płycie. Jakie pole dla wyobraźni.










czwartek, 4 grudnia 2014

Marcin Pałasz "Elf i pierwsza gwiazdka"


Już w trakcie czytania "Sposobu na Elfa" wiedziałam, że z przyjemnością przeczytam wszystkie książki które wyjdą spod pióra czy klawiatury Marcina Pałasza. Nie dość, że zakochałam się w Elfie, który momentami przypominał mi moją Stellę, ze wszystkimi jej narowami, kaprysami i uprzedzeniami - też była dzieckiem schroniska, to jeszcze Marcin Pałasz urzekł mnie nienachalnym poczuciem humoru, lekkim poprowadzeniem fabuły i zmysłem do konstruowania niebanalnych, zapadających w pamięć postaci. Marcin Pałasz ma już swój rozpoznawalny styl, a atmosfera jego książek  ma w sobie ciepło i życzliwość dla świata, znane mi z powieści Joanny Chmielewskiej skierowanych do młodzieży. Janeczka, Pawełek i Chaber z "Nawiedzonego domu" mają w moim przekonaniu fantastycznych następców.


Wujek Stefan skorzystał z rzuconego mimochodem zaproszenia i całkiem niespodziewanie przyjechał do Wrocławia. Na Dużego spadł obowiązek odszukania wuja w okolicach Parku Szczytnickiego i dowiezienia go wraz z osobą towarzyszącą do Biestrzykowa,  gdzie cała rodzina miała się spotkać przy wigilijnym stole. Takie były założenia.
Jeszcze zanim wyjechali Elf pokazał, że wie do czego służą drzewa, a Duży zaszył się w kuchni by pokazać, że potrafi upiec wszystko. 
I pojechali, by w spokoju i radości przeżywać święta. Ale wyszło trochę inaczej. Zabawnie, sensacyjnie i nietypowo. 
Wujek Stefan zachowujący się jak doktor Jekyll i pan Hyde w jednym kruchym ciele, przygotował pisanki i rozprawił się z gryzoniami wzbudzając uzasadniony niepokój wśród bliskich.
Elf zachował daleko idącą ostrożność w kontaktach z Tarją, a babcia Halinka zaskoczyła wszystkich.
Nie wiedziałam, że te śledzie aż tak śmierdzą, ale teraz wiem, że lepiej ich nie kupować, nawet pod pretekstem próbowania egzotycznych potraw i zdobywania nowych doświadczeń (moja kulinarna korzyść :)
I chociaż te święta zaczęły się nietypowo, a każda godzina przynosiła zmiany w planach to na pewno były to piękne, niepowtarzalne święta dla Elfa, Erki, Bletki, Majki, Maliny,  Zuzi, kotów i całej wypatrującej pierwszej gwiazdki rodziny.
Namawiam wszystkich do zaprzyjaźnienia się z Elfem i jego rodziną. Na pewno będzie to przyjaźń trwała, ale też pełna niespodzianek i zaskoczeń. Liczę, że  spotkamy się jeszcze nie raz w różnych, trudnych teraz do przewidzenia okolicznościach. 
I oczywiście polecam serdecznie :)

Marcin Pałasz "Elf i pierwsza gwiazdka"
204 strony, 2014 rok
Wydawnictwo Skrzat






czwartek, 13 listopada 2014

Sandały dziadka Józefa

Styczeń 1945 roku w wyzwolonym mieście, mój Oświęcim sprzed lat. Ta wystawa zdarzyła się  jakiś czas temu, ale w sposób nierozerwalny łączy się ze wspomnieniem o moim dziadku.
Niewielka sala, kameralnie, nie przeładowana eksponatami. Zdjęcia budzące wspomnienia, bardziej z opowieści dziadków niż z własnych wrażeń. Przemieszczamy się od gabloty do gabloty z koleżanką i z jej mężem próbując odtworzyć gdzie stały budynki z fotografii, bo kto jeszcze pamięta o starej drukarni w narożnej kamienicy czy sklepie żelaznym. Trochę wspomnień, jakieś stare rachunki. Swoją drogą jak to jest, że rachunek ze sklepu po roku nie nadaje się do odczytania, druk wyblakły jakby go nie było, a rachunek sprzed siedemdziesięciu lat nadal czytelny.
Wzruszył mnie widok ebonitowego telefonu z tarczą, też mam taki, pamiątkę po dziadku, pracowniku telekomunikacji, dla którego to był telefon służbowy zamontowany w 1946 roku. 
Oglądając, czytając i wspominając doszliśmy do gabloty z odznaczeniami i różnymi pamiątkowymi drobiazgami. Stała wśród nich raportówka wojskowa, skórzana, w dobrym stanie. Brązowa skóra, wyglansowana w niczym nie przypominała tych skór, z których teraz robione są torby, buty, etc. Była porządna. Teraz rzeczy ze skóry pękają na załomkach, wycierają się i szybko wyglądają brzydko i staro. Rzeczy sprzed lat nadal trzymają fason. Tak oglądając  element wyposażenia wojskowego przypomniałam sobie o sandałach mojego dziadka.

Dziadek Józef lubił porządne rzeczy, z dobrych materiałów, dobrze uszyte. Nie taki płaszczyk, na sezon, dwa, czy na dzisiaj modne ubranko. Jak już się coś kupiło, wyłożyło całkiem spore pieniądze, to potem się nosiło, nosiło... czasami aż do znudzenia. 
Pamiętam, jak dziadek po przejściu na emeryturę kupił sobie brązowe skórzane sandały, eksportowy Chełmek. Porządna skóra, porządna podeszwa. 
Służyły Mu długo nie defasonując się i nie przybierając innych niż brązowa barw.
Gdy w kwietniu 1991 roku dziadek zmarł, było jasne, że w ostatnią drogę pójdzie ubrany w brązowe sandały, szary garnitur i niebieską koszulę - ulubiony letni zestaw, tak żeby czuł się dobrze i swobodnie.
Lata płynęły.
Trzeba było wyremontować grobowiec. Kto miał grób z lastriko to wie co oznacza szorowanie przedświąteczne. Faza wstępna szpachelka i usuwanie narosłego mchu, zawsze żal mi było bo to bardzo ładnie wygląda, taki spatynowany mchem grobowiec, ale cóż było robić, potem nawadnianie, szorowanie i wcieranie różnych past. Dzień z głowy. Postanowiliśmy zrobić remont, ubrać grób w granit i zaoszczędzić ręce. 
Przebudowę grobowca nadzorowałam osobiście przychodząc dzień w dzień na cmentarz. Jak już została ściągnięta góra z grobowca panowie mnie zawołali, bo jak ma ta piwnica wyglądać i co dalej. Oczywiście pierwsze co zrobiłam to zajrzałam do wnętrza grobu. Na betonowej posadzce leżała trumna z wklęsłym i trochę nadgryzionym przez czas i wilgoć wiekiem. W środku leżały doczesne szczątki mojego dziadka. Przy trumnie zobaczyłam brązowe sandały, trochę podniszczone, ale w całości.
A więcej o sandałach mojego dziadka w "Wyszedł z domu i nie wrócił". 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Babcia Tekla i ja

Dzisiaj dzień na wspominki.

W 1990 roku dziadek Józef był już ciężko chory i wymagał stałej opieki. W domu z dziadkiem i całą masą obowiązków zostawała babcia. Przygotowywała dziadkowi śniadanie, pomagała wstać, podawała laskę, którą się podpierał. Karmiła psa, kury i króliki, które jeszcze w tamtym czasie hodowała. Gotowała dla wszystkich obiad. Obie z mamą pracowałyśmy i ponad dziewięć godzin nie było nas w domu. Po przyjściu z pracy pomagałyśmy, bo jeszcze w ogrodzie trzeba było posadzić, opielić, skosić, w domu posprzątać, a potem wieczorne dyżury przy dziadku, bo z tygodnia na tydzień było coraz gorzej i laska służyła dziadkowi do uderzania w ścianę żeby nas przywołać, gdy nie było którejś w pobliżu. To był bardzo ciężki, wyczerpujący czas.
Wtedy też udało mi się zmienić pracę i zostałam akwizytorem, na dzisiejsze czasy trochę dziwnym, ale tak wtedy było. Pracowałam w Spółdzielni i dla tejże Spółdzielni zbierałam zamówienia na tak zwaną "chemię". Kolędowałam od sklepu do sklepu i spisywałam listę pobożnych, sklepowych życzeń. Na przykład sklep chciał sto butelek szamponu brzozowego  i dwa kartony mydła bobas, nie wspominając o brzozówce do picia, spirytusie salicylowym, czy denaturacie - to niebieskie to przez watkę, babciu :)
Wszystko spisywałam po czym sklep i tak dostawał towar z rozdzielnika. Bez sensu. Do miejscowości docelowych docierałam autobusami i pociągami. Od dobrej organizacji i rozkładu jazdy zależało ile czasu poświęcę na pracę. W jednym dniu byłam w Andrychowie i Wadowicach, w innym w Cieszynie i Skoczowie, zawadzając o Ustroń, a i jeszcze Żywiec. Rozkłady jazdy miałam w małym palcu, a i autobusy wtedy częściej kursowały. Ale nie w tym rzecz co robiłam, tylko w tym, że czas pracy miałam zmienny i wracałam do domu o różnych porach. Często przyjeżdżałam, a w kuchni nie było śladu obiadu. a babcia cały czas zajmowała się dziadkiem. Rozumiałam to i dzięki tym sytuacjom nauczyłam się gotować szybkie obiady.
Któregoś dnia wróciłam dużo wcześniej. Wchodzę do kuchni, a tu moja babcia siedzi przy stole, przygarbiona lekko i nieobecna - czyta. Nawet nie zauważyła kiedy weszłam. Dopiero gdy podeszłam bliżej podniosła na mnie roześmiane oczy. Była w całkiem innym świecie. Popatrzyłam na tytuł, był to "Sposób na Alcybiadesa" Edmunda Niziurskiego.
Przysiadłam na krześle i trochę zdziwiona zapytałam:
- Dlaczego akurat Alcybiades? Przecież to młodzieżówka!
Babcia odpowiedziała, że Alcybiades przypomina jej ukochanego nauczyciela z lat szkolnych, łacinnika z gimnazjum w Słonimie i czytając po prostu wraca do szkoły, siedzi w klasie i słucha, jego ciepłego głosu przypominającego uczniom, że "si tu vales, bene est ego valeo". Zmartwienia znikają...
Cieszę się, że wtedy wcześniej wróciłam.
Babcia Tekla całe życie uwielbiała  czytać. Nie tylko książki, ale także prasę. Wiedziała co się dzieje w świecie, który minister jeszcze urzęduje, który odszedł do przeszłości, albo na inny odcinek, a ja tego nie zauważyłam. Pasjonowała się Kosmosem i marzyła o prawdziwej lunecie, by móc spoglądać w gwiazdy. Mam nadzieję, że jej niebo ma regały zastawione dobrą literaturą i święty Piotr odnawia prenumeratę "Polityki" i "Gazety Krakowskiej".
Babcia Tekla wierzyła w niebo więc i ja nie wątpię, że po bardzo ciężkim życiu trafiła tam gdzie warto zostać.

sobota, 1 listopada 2014

Cmentarz parafialny w Oświęcimiu

Dzisiaj zapraszam na spacer dróżkami cmentarza parafialnego w Oświęcimiu. 
Przez kilka lat fotografowałam pomniki i szczególnie ciekawe epitafia. Robiłam to dla siebie, żeby nie zaginęło. Tak szybko wszystko się zmienia, w jakiejś chwili może się okazać, że grobu już nie ma, wyremontowany, napis zniknął. 












środa, 29 października 2014

Uroki jesieni



Tradycyjnie jak co roku w październiku dopadło mnie przeziębienie i zamiast grzecznie wymeldować się z mojego organizmu po przepisowych siedmiu dniach, siedzi dalej. Wyliczyłam, że w piątek dobijemy do dwóch tygodni wspólnej egzystencji. Nie powiem żebym się przyzwyczaiła, ale nawet przeziębienie ma swoje zalety. Przez kilka dni nie mogłam mówić, struny głosowe odmawiały posłuszeństwa, co za tym idzie nie mogłam także pracować. Należę do desperatów, którzy pracują w każdych okolicznościach, a tu nagle szlaban :) 
Telefony - nie jestem miłośniczką rozmów telefonicznych, ale jak dzwoni to odbieram, tym razem odpuściłam. 
Od kilku dni  mówię, ale z chrypą - miałabym szanse w chórze gospel, chrypa znakomicie odstrasza wszelkie infocentra - myślą, że rozmawiają z babcią staruszką i wyłączają się po pierwszych moich słowach.
Po licznych porażkach lekowych, nic nie działało sięgnęłam po theraflu, pierwszy raz, za namową pani z apteki. Działa, ale w trochę dziwny sposób, po wypiciu szklanki kwaśnego paskudztwa do godziny staję się dziwnie pobudzona, nagle mam ochotę zrobić wszystko co się da, pranie, prasowanie, mycie okien, palenie w piecu, mycie podłogi - niepotrzebne skreślić. Plany mam wielkie i nic, ani nikt mi nie stanie na drodze. Działa do dwóch godzin, potem kapcanieję i marzę żeby się położyć i usnąć. W przyszłości na czarną godzinę będę trzymała saszetkę w apteczce.
Jesienne dni, całe szczęście, że jeszcze słoneczne skłaniają do lenistwa i korzystania z koca, gorącej czekolady i książki - nawet jeżeli nie koegzystujemy z wirusem :)
A na zdjęciu grzyby spod brzózki, rosną sobie pięknie ciesząc oczy - jeden z uroków jesieni.
Zdrowia wszystkim życzę.

piątek, 17 października 2014

Polityką się nie zajmuję...

ponieważ tak czynne jak i bierne zajmowanie się polityką znacznie odbija się na moim samopoczuciu. Niestety czasem muszę. Nadchodzi czas wyborów no i pięknie. Płoty obwieszone, siatki uginają się pod wizerunkami jedynie właściwych kandydatów, a do skrzynek pocztowych trafiają oferty wyborcze. Będę szczera, zazwyczaj tego typu ulotki wrzucam do koszyka żeby w przyszłości spalić i nie zawracam sobie głowy listami pobożnych życzeń. Tym razem coś mnie podkusiło i przeczytałam.
Nowy kandydat na prezydenta, nie znam tego pana, ale nie szkodzi, possał ołówek i spisał listę życzeń. Miło by było gdyby najpierw zorientował się w stanie obecnym, zrobił jakieś otwarcie, remanent miejski. Nie żebym miała jakieś specjalne wymagania, ale:
1. O budowie nowego mostu, który rzeczywiście jest potrzebny mówi się od dłuższego czasu i myślę, że ktokolwiek stanie u władzy to prędzej czy później będzie się musiał z mostem zmierzyć. Nie ucieknie. Kwestia obwodnicy, wałkowana, pożyjemy, zobaczymy. W tym nie ma nic czego by nie napisał któryś z kontrkandydatów.
2.Monitoring osiedli mieszkaniowych oraz dróg. Strefa monitoringu się poszerza, coraz więcej miejsc jest nadzorowanych, i bardzo dobrze. Chwali się kandydatowi, że pamięta.
3.Budowa hali sportowej oraz białego orlika przy hali lodowej. Przypominam, że Biały Orlik w Oświęcimiu już jest, a co do hali sportowej... to są ogromne inwestycje, na które trzeba pozyskać pieniądze nie zapominając o tym, że jest już zaklepana część funduszy na remonty istniejących obiektów. 
4.A i jeszcze zamrożenie podatków osobom fizycznym i obniżenie opłat za wywóz śmieci. STOP, czegoś nie rozumiem, jakich podatków? Jeżeli od nieruchomości to z czego kasa do budżetu miasta, jeżeli ogólnie podatków, to gratuluję śmiałości i dalekosiężnych planów. Wywóz śmieci, chętnie, ale jeżeli nie wyjdzie jakoś przeżyję płacenie dziewięciu złotych od osoby na miesiąc. 
5. Ściągnięcie większej liczby inwestorów, rozwój, kapitał... itd... jak najbardziej.
6.Więcej przedszkoli i żłobków pod zarządem miasta.
7. Zagospodarowanie Bulwarów nad rzeką Sołą, i coś o kładce, nie bardzo rozumiem o jakie przedłużenie chodzi, ale nie mam wyobraźni przestrzennej, muszę iść z obietnicą wyborczą w ręku nad Sołę. Od kilku lat Planty pięknieją, pisałam zresztą o nich w "Wyszedł z domu i nie wrócił". Spaceruję tam, robię mnóstwo zdjęć, część czeka jeszcze na zgranie i wrzucę. Piękne klomby, alejki, ławki, przystrzyżona trawa. W projekcie na przyszłość hotel w miejscu gdzie stała kamienica Haberfeldów, pole namiotowe, plac zabaw dla dzieci, park linowy. Jestem przekonana, że za kilka lat konsekwentnie zmieni się ten kawałek Oświęcimia. Kto będzie firmował te zmiany, zobaczymy.
8.Remonty i odnowa chodników, oczywiście popieram tego nigdy za dużo.
9. Otwarcie terenów po budowę nowych osiedli, domków, mieszkań socjalnych, etc. O tym można długo, papier wszystko przyjmie. Na Stawach buduje się sporo, w innych miejscach też. Jest nawet taki blok, dobra lokalizacja, w którym nadal jest sporo mieszkań do kupienia. Na wszystko są potrzebne pieniądze, ale jak ktoś chce to niech buduje.
10. I ostatni punkt programu, punkt bez którego nawet bym jednego zdania tego tekstu nie napisała. Brzmi on następująco:


Poszukiwanie inwestorów do budowy hospicjum i parkingów wielopoziomowych (pozyskanie na ten cel dofinansowania z UE).
Nie dość, że zestawienie w jednym zdaniu hospicjum i parkingów zgrzyta to jeszcze chciałabym nieśmiało przypomnieć, że w Oświęcimiu od kilku lat funkcjonuje hospicjum.
Lata temu byłam wiceprezesem Towarzystwa Miłośników Ziemi Oświęcimskiej. W czasie któregoś z zebrań były prezydent Oświęcimia Andrzej Telka opowiedział nam o marzeniu Augusta Kowalczyka, by w Oświęcimiu powstał pomnik. Ale nie taki pomnik, na który ludzie będą tylko patrzeć i grymasić, że mógłby być piękniejszy, Augustowi Kowalczykowi chodziło o postawienie pomnika, który służyłby ludziom. I tak Towarzystwo Miłośników Ziemi Oświęcimskiej i Towarzystwo Opieki Nad Oświęcimiem powołało Fundację Pomnik-Hospicjum Miastu Oświęcim. Wmurowanie kamienia węgielnego nastąpiło 27 stycznia 2000 roku. Mam zdjęcia z tamtego momentu. Po wielu latach ciężkiej pracy Pomnik-Hospicjum Miastu Oświęcim powstał. Oczywiście, że pieniądze są cały czas potrzebne, to nowoczesna placówka, której utrzymanie na pewno kosztuje sporo. Do jej powstania dołożyły się fundacje i osoby prywatne z wielu państw. I byłabym zobowiązana, gdyby osoba startująca w wyborach na urząd prezydenta miasta Oświęcimia  miała o tym pojęcie. Chyba że zamierza budować coś nowego...

sobota, 11 października 2014

Cmentarz parafialny w Oświęcimiu

Imiona zakonne sióstr zawsze wprawiają mnie w zachwyt. Są pełne tajemniczości i romantyzmu.
Na cmentarzu parafialnym w Oświęcimiu mają swoje groby siostry serafitki. Poniżej kilka zdjęć.






środa, 8 października 2014

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak "Wieczna wiosna"


Mijają dni, miesiące, lata, mija życie. 
Łucja dawno temu zrezygnowała z artystycznych ambicji na rzecz zaspokajania potrzeb męża. Urodziła dwoje dzieci, prowadziła dom, od czasu do czasu udzielała się towarzysko. Wszyscy i wszystko było ważne, tylko nie ona. Aż nadszedł ten dzień, w którym znany jej świat stanął w miejscu, a ona oszołomiona musiała przyjąć do wiadomości, że ma raka. Czytając, wczuwając się w sytuację Łucji, pomyślałam, że każdemu w takiej chwili życzyłabym takiego lekarza jakim jest Leon. Empatycznego, życzliwego, pomocnego. Oswajającego chorobę i uświadamiającego pacjentowi, że przyszedł czas na zmiany. Cokolwiek by się później nie działo świadomość, że nie jest się osamotnionym w chorobie, która już z racji nazwy napawa lękiem to dużo, bardzo dużo. Zwłaszcza w sytuacji gdy mąż, lekarz, znany specjalista zachowuje się tak jakby choroba żony go nie dotyczyła. Zimny egoista nakierowany na własne przyjemności. Mąż, którego Łucja powinna była dawno temu zostawić, ale przecież dzieci...
A dzieci wspaniałe! Syn wprawdzie daleko, studiuje, ale córka blisko. Taka córka to podpora w każdej, nawet najbardziej dramatycznej sytuacji. Córka warta swej matki.
Łucja przechodzi przez pełne cierpienia etapy leczenia i jedyne czego pragnie to wolność i powrót w ukochane góry. Wyjeżdża do chaty w Murzasichlu, byłam i wiem jak tam pięknie, jak inaczej się oddycha wśród zieloności łąk, i w tej chacie zamieszkuje. W momencie gdy wydaje się jej, że już wszystko ma za sobą okazuje się, że jednak nie, coś, ktoś na nią czeka.
"W życiu piękne są tylko chwile",  śpiewał Ryszard Riedel. Tak, ważne tylko byśmy tych naszych chwil nie przeoczyli czekając na coś ważniejszego, wydumanego, a często niewartego złamanego grosza.
Zapach powietrza po burzy, śpiew ptaków o poranku, tęcza między szczytami, rosa na trawie wiosną i pajęczyna utkana jesienią, ukradkowe spojrzenie kogoś kto patrzy tak jak nikt nigdy na nas nie spoglądał...

Przeczytajcie, to jedna z tych historii, które na bardzo długo pozostają w pamięci.

środa, 1 października 2014

Ałbena Grabowska "Stulecie Winnych, ci którzy przeżyli"


Dzisiaj skończyłam czytać Stulecie Winnych" i muszę przyznać, że przy ostatnich stronach miałam wilgotne oczy. Wzruszyłam się i to bardzo, może dlatego, że sposób narracji autorki przypomina mi opowieści snute przez moją Babcię i ciocię Zosię. Mnóstwo szczegółów, które nie nużą, a sprawiają, że opowieść nabiera głębi i wiarygodności. 
Bez epatowania czułostkowością, Ałbena Grabowska wprowadza nas w świat rodziny Winnych mieszkających w Brwinowie pod Warszawą. 
Rodzina to spora i zżyta ze sobą. Babcia Bronia, kobieta o złotym sercu spaja tę familię i dogląda, a gdy potrzeba to i  synów skarci. Taka babcia to prawdziwy skarb.
Ale od początku.
W czerwcu 1914 roku rodzą się bliźniaczki Mania i Ania. W czasie porodu umiera ich mama Kasia, żona Stanisława. To zdarzenie zmienia tryb życia rodziny Winnych. Do syna wprowadzają się rodzice Bronisława i Antoni, są bardzo potrzebni, zwłaszcza, że Stanisław zachowuje się tak jakby nie do końca docierała do niego powaga sytuacji. Ania jest dużo słabsza od Mani, powoli bierze się do życia. Mamka Hela jest niezbędna, ale mocno uciążliwa dla domowników, zwłaszcza dla Andzi, dalekiej krewnej dziewczynek, która zajmuje się domem i gospodarstwem.
Wybucha pierwsza wojna światowa i swym zasięgiem poraża mieszkańców Brwinowa, wielu z nich nie przeżyje, a z tymi którzy powrócą wojna pozostanie na zawsze.
Dziewczynki będą powoli dorastały, rozmiłowane przez babcię Bronię w czytaniu i nauce. Zwłaszcza zdolniejsza  Ania z czasem trafi pod skrzydła Stanisława Lilpopa, w późniejszym czasie teścia Jarosława Iwaszkiewicza. I życie będzie się toczyć, aż do ostatniej strony powieści zatrzymując się na wybuchu drugiej wojny światowej.
Myślę, że w przybliżeniu sylwetek znanych, związanych z Brwinowem i Podkową Leśną osób tkwi dodatkowy urok książki.
Stanisław Lilpop oglądający z małą Anią albumy pełne zdjęć zrobionych na Czarnym Lądzie, dom Iwaszkiewiczów w Stawisku, Tadeusz Wierusz-Kowalski - dyplomata z zapałem meblujący nowy dom i wielu, wielu innych, znanych i mniej znanych.To oni sprawiają, że historia rodziny Winnych umiejscowiona w czasie i przestrzeni toczy się swoim trybem i w żadnym fragmencie nie razi sztucznością, czy przerysowaniem postaci.
Książka, którą trzeba przeczytać, a przy okazji czytania warto pomyśleć także o swoich najbliższych i przy najbliższej okazji porozmawiać o tym co było i już nie wróci, a stanowi o przetrwaniu rodziny. To przeszłość i pamięć o tych którzy odeszli, dla tych którzy przeżyli.




środa, 24 września 2014

Antoni

Cały dzień ciężko pracowali. Hanna cieszyła się na ten remont, od tak dawna odkładała pieniądze na farby, na nową podłogę do kuchni, już dość miała poprzecieranego na trasie jej codziennej wędrówki linoleum.Kto to teraz w kuchni kładzie linoleum? Nie to co kiedyś, cieszyli się, przymierzali, gości zaprosili. Kiedy to było? Lata temu, jeszcze stary żył.
A nie żyje już od ponad dwudziestu lat.
Ona też niemłoda, osiemdziesiątka na karku, ale dzisiaj czuła się wyjątkowo radosna i potrzebna. Jej chłopcy od tygodnia malowali pokój za pokojem, potem przyszedł czas na łazienkę, kuchnię i przedpokój. Z jaką przyjemnością patrzyła na pracę synów, Jacek i Piotrek szybko zabrali się do roboty, po południu prosto z pracy przyjeżdżał najstarszy wnuk Marek. Robota aż mu się w rękach paliła. A ona jak jaka królowa siedziała w najmniejszym pokoiku, już wymalowanym, robiła chłopcom kawę i kanapki podśpiewując pod nosem:
Święty Antoni, Święty Antoni,
Serce zgubiłam pod miedzą,
Ach co to będzie Święty Antoni,
Jak się sąsiedzi dowiedzą...
Taką jej to śpiewanie przyjemność sprawiało, że zaczęła z lekka zaciągać, tak jak Antoni, gdy mu się młodość i dom rodzinny przypominały.Jakże on lubił tę Ordonkę! Aż zazdrość ją brała!
W odświętne niedziele otwierał gramofon, sadowił się w fotelu i z przymkniętymi oczami słuchał głosu sprzed lat:
 Noce takie są upalne,
Że słowiki spać nie dają
A przez okno do mej izby jakieś strachy zaglądają...


Hanna potrząsnęła głową budząc się z zamyślenia. Nic jej teraz po wspomnieniach, lepiej oczy nacieszyć śnieżną białością ścian. Uprane firany pachniały solą i wiatrem, lniane zasłony sztywno pilnowały okien. Hanna wykąpała się, włosy umyła, zakręciła na wałki, dalej używała ciężkich metalowych, nie umiała przestawić się na te nowomodne plastikowe, albo te zakrętasy z gąbki. Wnuczka ją namawiała, ale w kwestii zakręcania włosów na wałkach Hanna była stanowcza.
Z przyjemnością wsunęła się do świeżej pościeli, sięgnęła po leżące na nakastliku okulary i książeczkę do modlenia.
Z dala doszedł do niej przyciszony dźwięk, to jej Antoni śpiewał ulubione zwrotki:
Przecież to nie moja wina,
Tak mi serce kołatało,
Tą ciemnością przestraszone,
Jakby z piersi uciec chciało.
No i jakże się tu dziwić,
Że zbłądziłam, ach zbłądziłam,
I pod miedzą Michałową,
Biedne serce, że zgubiłam.
Zgubiliśmy je oboje,
Wśród rumianków i wśród mięty,
Lecz ty tego nie zrozumiesz,
B to sprawy nie dla świętych...
Noce takie są upalne...

Antoni?