czwartek, 31 grudnia 2015

czwartek, 24 grudnia 2015

Trochę spokoju na święta :)

Wigilia i Święta Bożego Narodzenia to czas wyciszenia i oddalenia się od codziennych spraw. To także czas refleksji, wspominamy dobre i mniej dobre chwile odchodzącego roku, wspominamy też naszych bliskich, którzy już odeszli. Staramy się by niczego nikomu nie brakowało, zapracowani do ostatniej chwili i często niepotrzebnie zmęczeni zbyt dużą ilością zadań. Bo musi być barszczyk i sto pięćdziesiąt pierogów, makowiec, sernik i piernik, i na pewno nikt tak nie piecze jak pani domu, blada ze zmęczenia. 
Święta to przede wszystkim czas dla nas i dla naszych rodzin, czas spokoju, miłości i pięknej pełnej magii wspólnoty, którą odczuwamy dzieląc się opłatkiem z rodziną i przyjaciółmi. 
Wyłączmy telewizor, poczytajmy książki, idźmy na spacer, porozmawiajmy z dziećmi nie tylko o tym co tam w szkole. Nie rozmawiajmy o polityce, ona i tak nas dogoni. Odpocznijmy, każdy na swój sposób, zróbmy to o czym marzyliśmy od dawna. 
Tego Wam wszystkim i także sobie życzę.



wtorek, 22 grudnia 2015

Anna Sakowicz "Szepty dzieciństwa"

Baśka przyszła do mnie w sobotę. Akurat wracałam z targu mamrocząc pod nosem i starając się ustalić kolejność prac porządkowych. W końcu stanęło na myciu okien. 
Pogoda była ładna, blade słońce wyzierało zza chmur i nagle pomyślałam o Basi, postaci powołanej do literackiego życia przez Annę Sakowicz. 
"Szepty dzieciństwa" czytałam kilka tygodni temu, powoli, z zastanowieniem. Jak ja się na tę Baśkę denerwowałam, jak ona mnie momentami irytowała! Miałam ochotę nią potrząsnąć i powiedzieć żeby w końcu przejrzała na oczy, a ona nic, tylko tak szła, jakby ją instynkt samozachowawczy opuścił. 
Chciała dobrze i jak każdy z nas chciała coś zmienić w swoim życiu, dla dzieci, żeby miały tak jak inne dzieciaki komórkę i tort na urodziny. 
Baśka nie pozostawia nas obojętnymi, angażuje i każe postawić niełatwe pytania. Pytania, które od lat czają się zepchnięte gdzieś na szary koniec naszej podświadomości, ale momentami nie dające zasnąć.
 Każdy z nas ma inne zmory, które przychodzą nad ranem i rozszarpują stare rany.
Pytania bez odpowiedzi, ludzie bez twarzy, drogi bez końca, a czasami bez początku. Skomplikowane układy rodzinne.
I może rzeczywiście potrzebny jest stanowczy ruch, który zburzy budowaną od dawna piramidę składającą się w jakiejś części z fałszywych kart.
Co nas nie zabije, to nas wzmocni?
Być może.
Baśce i jej rodzinie życzę wielu dobrych, pełnych spokoju lat. Należą się im tak jak i nam wszystkim.

"Szepty dzieciństwa" zostaną ze mną na długo.

sobota, 12 grudnia 2015

Babcia Tekla i ja. Taka data

Pamiętam jak dziś dzień ostatni Babci Tekli. 
13 Grudnia 2007 roku. Od wielu miesięcy wiedziałyśmy, że któregoś dnia nastąpi ostatnie pożegnanie. Babcia odchodziła powoli, zahartowane serce nadal przetaczało litry krwi, ale oczy błądziły po naszych twarzach nieprzytomnie. 
Nigdy już nie dowiem się czy w ostatnich miesiącach życia Babcia nas widziała, czy tylko wydawało mi się, że widzę błysk poznania w Jej oczach. 
Tego dnia płatki śniegu przyklejały się do gałęzi drzew, a ulice i chodniki pokrywały się cienkim, białym kocykiem. Było pięknie. Blade promienie słońca pokazały się koło południa i jeszcze bardziej pojaśniało wokół. Powietrze było czyste, na nosie roztopił mi się niesforny śnieżny płatek. 
Mama została w domu, ja musiałam jechać do pracy, chociaż wiedziałam, że powinnam zostać w domu, ale obowiązki... trudno.
Nie zdążyłam dojść do celu, gdy zadzwonił telefon, Babcia Tekla odeszła pół godziny przed południem. Przez wiele miesięcy przygotowywałyśmy się na ten dzień, a jednak przeżyłyśmy szok, bo dopóki życie trwa jest jakaś nikła nadzieja. 
Babcia miała dziewięćdziesiąt lat i ciekawe życie za sobą.
Coraz częściej myślę o Niej nie jako o mojej Babci, ale jako o młodej dziewczynie, którą chyba przez całe życie w sercu pozostała. 

Zdjęcie Tekli Wasiukiewiczówny na świadectwie maturalnym




Tekla z Wasiukiewiczów Matyjowa 1948 rok 



Zdjęcie z końca lat pięćdziesiątych  przed wynajętym mieszkaniem na Solnej.


wtorek, 1 grudnia 2015

Oświęcim w sepii - zdjęcia

Robię porządki w komputerze i natrafiłam na plik ze zdjęciami z zeszłego roku. Oświęcim historia i współczesność.








sobota, 24 października 2015

Anita Głowińska "Kicia Kocia mówi: "dzień dobry" "Kicia Kocia w Afryce"


Tym razem Kicia Kocia spędza dzień z Patkiem. Oni nigdy się nie nudzą. Potrafią się wspólnie bawić i uczyć nowych rzeczy. Dzisiaj postanowili, że wszystkich będą witali magicznymi słowami "dzień dobry". Strażaka Jacka i panią sprzedawczynię w sklepie, i sąsiadkę. Każdemu sprawili przyjemność, a największą radość sprawili rodzicom, którzy byli bardzo dumni z Kici Koci i Patka. 

Jak mówi mama Patka, ludzie mają dobry humor od dobrych słów. 
I o tym pamiętajmy  pozdrawiając wszystkich uśmiechniętym "dzień dobry" i uczmy tego miłego nawyku razem z Kicią Kocią. 



A gdy już dzieci nauczą się ładnie mówić "dzień dobry" to mogą zająć się kolorowanką z serii o Kici Koci i poznać zwierzęta Afryki pięknie przez Anitę Głowińską przedstawione. 

Kicia Kocia w podróż do Afryki wybrała się czerwonym samochodem. Najpierw ruszyła na łąki sawanny, tam spotkała geparda. Potem zobaczyła z daleka stado żyraf i słonia, i całe mnóstwo innych zwierząt. Poznała nawet sekretarza :)
 Pomysłowa kolorowanka połączona z ciekawym, przystosowanym dla dzieci (2-6 lat) tekstem. 
Oczywiście polecam :)

Książeczki otrzymałam od Wydawnictwa Media Rodzina.






sobota, 17 października 2015

"Morderstwo na Korfu" Alek Rogoziński

Szłam  szybko, nawet nie spoglądając w mijane witryny, byłam już spóźniona na umówione spotkanie, gdy nagle, w okolicy księgarni oczywiście, znajoma okładka przyciągnęła mój wzrok. A jeszcze dwa dni temu jej nie było! Przyhamowałam na obcasach z wahaniem, tu czas pędzi, a mnie się zamarzyło "Morderstwo na Korfu" na własność i na już. 
Weszłam, kupiłam, oczywiście egzemplarz z wystawy. 
Po dwóch godzinach mogłoby go już nie być, a ja musiałabym czekać. Nie lubię czekać. 
Przyniosłam książkę do domu, szybko odpracowałam co musiałam, przygotowałam kawę, rozpakowałam ogromną bezę z kremem kawowym. Wiem, nie powinnam, ale była pyszna. 
I przepadłam dla świata zewnętrznego.
Książki Alka Rogozińskiego powinno się przepisywać zamiast antydepresantów. Jak stwierdziła moja mama taki antydepresant to numer na raz, człowiek połknie tabletkę i żyje złudzeniem, że mu pomoże, a książka jest, można do niej wrócić, można ją pożyczać zaufanym osobom, dzielić się radością czytania. Zaznaczam, że żadnych środków antydepresyjnych nie przyjmujemy, stosujemy książki. Od zawsze. Pomaga. 
W pierwszej części serii "Ukochany z piekła rodem"  Joanna i Betty  musiały zmierzyć się z morderstwem pewnego młodego mężczyzny.
Wiadomo, że po takich przygodach trzeba odpocząć, a jak odpoczywać to na Korfu. Betty oddycha z ulgą i zostaje w Polsce, a Joanna odlatuje na piękną wyspę przyrzekając, że oczywiście będzie pisać. Terminy, terminy.
Nie od rzeczy będzie dodać, że Joanna Szmidt jest pisarką, autorką bestsellerowych romansów, kobietą bez zmartwień ekonomicznych, obracającą się w celebryckich kręgach, podążającą za modą. Atrakcyjną i przykuwającą uwagę. Zwłaszcza mężczyzn, chociaż kobiety też ją rozpoznają. Zwłaszcza jedna, niejaki Madziorek. Madziorek paskudnie kojarzył mi się z Białą Glistą i zastanawiałam się czy charakter tej kobiety stanowi odbicie charakteru jednej osoby czy jest mieszanką złożoną ze znajomych Alka. Ale na to pytanie tylko Autor odpowie.

Villa Zeus na Korfu należy do Stefanosa, a goście tego turnusu nie są przypadkowi. Gdy ginie ten kto miał zginąć Joanna  rozpoczyna osobiste śledztwo. Uczestniczą w nim Betty i Krzysztof Darski jej ukochany, przy okazji pracownik odpowiednich służb. 
Sytuacja jest patowa, nikt z zewnątrz nie mógł dokonać morderstwa, a potencjalni podejrzani dają sobie wzajemnie alibi. 
A jednak ktoś nie żyje.
Miałam osobistą satysfakcję z prawidłowego wytypowania mordercy co w niczym nie umniejszyło mojej przyjemności czytania. Wręcz przeciwnie, byłam ciekawa jak Alek wybrnie z sytuacji. Zrobił to z klasą odwołując się do klasyki kryminału.
Tyle na temat fabuły. jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej to sami przeczytajcie, na pewno nie będziecie żałowali.
Co do Zosi Gałczyńskiej - projektantki, nigdy mi do głowy nie przyszło liczenie modelek przed pokazem i po pokazie, coś jest na rzeczy. 
A do Montserrat wiózł nas chyba ten sam kierowca :)
Reasumując polecam Wam kapitalny kryminał z humorem, takim jak lubię, nienachalnym, bazującym na półtonach. 
Uśmiech jest tak samo potrzebny jak słońce.
Zdjęcia kurortu Dassia na Korfu pochodzą ze strony: www.corfu.hermes.com i są niezwykle nastrojowe. 

piątek, 16 października 2015

"Kicia Kocia w przedszkolu" - Anita Głowińska


Dzieci kochają Kicię Kocię. Jest coś bardzo optymistycznego i ciepłego w sposobie w jaki mała Kicia Kocia pomaga poznawać świat czytającym o jej przygodach dzieciom. Mała Zosia, do której powędrowały poprzednie książeczki od razu pokochała Kicię Kocię,  a czerwony traktor na długi czas stał się jej ulubionym środkiem lokomocji. 
Dzisiaj razem z Kicią Kocią spędzimy dzień w przedszkolu. Zosia także idzie do przedszkola, więc będzie się uczyła razem z Kicią Kocią, nieodłącznym Patkiem, Juliankiem i Adelką. Bo w przedszkolu wszystko toczy się swoim rytmem. 
Ale najpierw trzeba w domu umyć zęby, ubrać się i zjeść śniadanie. Zaraz po tym można zaczynać dzień.
A w przedszkolu zabawa i nauka. Dzieci śpiewają, bawią się na placu zabaw i wspólnie rysują pociąg. 
Ileż z tym uciechy!
Czas tak szybko biegnie, że już pora na obiad i powrót do domu.
Z Kicią Kocią już tak jest, mnóstwo zabawy, śmiechu i nauki. Proste zdania, łatwe do zapamiętania wyrazy, które dziecko z czasem może samo przeczytać i charakterystyczne ilustracje autorstwa Anity Głowińskiej. To wszystko sprawia, że dzieci i rodzice wracają do książeczek i cieszą się na wieść o nowych tomikach :)
A jutro z Kicią Kocią pojedziemy do Afryki pamiętając by po drodze każdemu powiedzieć "dzień dobry".

Z przyjemnością polecam.

Książeczkę "Kicia Kocia w przedszkolu" Anity Głowińskiej otrzymałam od Wydawnictwa Media Rodzina


środa, 14 października 2015

"Wszystkie grzechy nieboszczyka"

A to jeden z sukcesów :)  "Wszystkie grzechy nieboszczyka wśród najchętniej wypożyczanych książek w 2014 roku. Galeria książki w Oświęcimiu.




"Nie ma takiego miasta" Tomasz Konatkowski

Po "Przystanku śmierć" i "Wilczej wyspie" przyszedł czas na "Nie ma takiego miasta" . 
Tytuł to fragment kultowej kwestii z "Misia" Stanisława Barei.
Co jakiś czas sięgam po kolejną książkę z cyklu z komisarzem Adamem Nowakiem, którego po prostu polubiłam. 
Tak jak polubiłam nie-teścia pana Żurka, ojca Kasi z jego miłością do Warszawy.
 Tym razem komisarz Nowak wyjeżdża do Londynu na szkolenie. Zwiedza miasto i uczestniczy w rozwikłaniu dwóch  morderstw: Dawida Kalinowskiego i jego siostry.
Gdy kończy się miesiąc pobytu komisarz wraca do Warszawy, a londyńska sprawa powraca.
To nie jest kryminał do szybkiego czytania, ba! momentami czułam się przygnębiona i nieco przytłoczona opisami piłkarskich i muzycznych fascynacji komisarza. Ale przecież i za to go lubię. 
Z wielu zdań przytoczę jedno, ale moim zdaniem ważne, może nie tyle dla fabuły co dla mnie jako czytelnika:
"Zabierz ze sobą tylko wspomnienia, pozostaw tylko ślady stóp, zabijaj tylko czas".( str.94)
A dla mnie czas teraz na "Bazyliszka"

wtorek, 13 października 2015

Słońce Kartaginy

Gdy byłam nastoletnią panienką fascynowałam się historią ze szczególnym wskazaniem na historię starożytną. Było to dość pożyteczne hobby przynoszące mi piątki z przedmiotów humanistycznych. Niestety Pitagorasa uwzględniałam tylko historycznie lekceważąc  jego  osiągnięcia zawodowe co mściło się dużo gorszymi ocenami z matematyki. Było minęło. 
W tamtych czasach pod wpływem osiągnięć profesora Michałowskiego i jego ekipy chciałam koniecznie zostać archeologiem i jeździć na wykopki. Archeologiczne, oczywiście. Najlepiej do Egiptu, albo do Grecji, I koniecznie zobaczyć Kartaginę.
Profesor Piotrowski, który nauczał historii w moim liceum potrafił bardzo obrazowo opowiadać o najazdach, walkach, wyprawie na słoniach i oczywiście Wandalach, którzy zapisali swą niechlubną kartę w dziejach. 
Dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja w postaci wycieczki pojechałam zobaczyć Tunis i oczywiście Kartaginę. Żar lał się z nieba gdy wchodziliśmy na teren Nowego Miasta.




















A tak dla przypomnienia, z Kartaginą kojarzy się nam Hannibal - czasy szkolne :) Ten wybitny polityk wrócił do polityki w 196 roku p.n.e  i objął urząd sufeta. Wprowadził reformę finansów, forsował samowystarczalność gospodarczą Kartaginy. Niestety próba wyegzekwowania zobowiązań finansowych od plutokracji kartagińskiej skończyła się dla niego fatalnie. Oskarżony o knowania przeciwko Rzymowi musiał uciekać z Kartaginy w 195 roku p.n.e
Oj chyba wrócę do podręczników historii :)
Pozostałości Kartaginy oglądałam parę lat temu, nie wiem jak wyglądają teraz. Oby przetrwały.

niedziela, 11 października 2015

Sidi Bou Said - kolory spokoju

Dzisiaj wieje, w górach ma spaść śnieg, nic tylko przygotować koc i kubek gorącej czekolady, albo na chwilę zmienić aurę. 
Postawiłam na to drugie, otworzyłam plik ze zdjęciami z Tunezji i postanowiłam się podzielić pięknem Sidi Bou Said.
To tunezyjskie miasteczko powstałe w XV wieku za panowania Maurów jest również nazywane niebieskim miastem. Podobno mieszkańcy mają nakaz malowania domów na biało i na niebiesko, tak by nie zakłócić harmonii barw i wartości marketingowej miejsca, które przez wiele lat przyciągało artystów z całego świata. Tłumy turystów kłębią się na ulicach, każdy chce zrobić jak najwięcej zdjęć. Trudno mówić o spokoju :) A jednak z przyjemnością odwiedziłabym je ponownie, białe domy, niebieskość otoczenia, zieleń roślin - przebywanie w takim otoczeniu sprawia przyjemność. 

Bank także na niebiesko.

Wzgórze agaw
                                                         

Ruch i gwar na ulicy, przy której usytuowano sklepiki z drobiazgami dla turystów. 
Także tymi made in China ;)

Niebieskie drzwi zapraszają




Widok na góry Atlas












Wejście do lodziarni :)


Klasyka w Sidi Bou Said - niebieskie drzwi i okna, biel budynku i wykończenie z kamienia. 

piątek, 9 października 2015

"Tajemnica Domu Helclów" Maryla Szymiczkowa

Gdy pierwszy raz usłyszałam o autorce od razu pomyślałam, że nadarza się sposobność poznania nowej pisarki ze świata czeskiej literatury, mało znanej, a znakomitej.  Myliłam się, Maryla Szymiczkowa, wdowa po prenumeratorze "Przekroju", wierna bywalczyni kawiarni Noworola i mszy w Kościele Mariackim jest wytworem wyobraźni dwóch panów: Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego.
Informacja ta widnieje na okładce i jest przyczyną mojego jedynego rozczarowania związanego z tą książką; wolałabym nie wiedzieć tak wprost kim jest autorka, mieć trochę czasu na domysły, dowiadywać się że jednak to kto inny... 
Myślę, że odrobina tajemniczości przydałaby smaku tej i tak znakomitej książce, a postać Maryli Szymiczkowej mogłaby wrosnąć w literacki krajobraz. 
Stało się. 
Nie umniejsza to w niczym tak wartości literackiej tekstu, piękny, plastyczny język przenoszący czytelnika do dziewiętnastowiecznego Krakowa z jego zhierarchizowaną  społecznością, w której pokonanie małego szczebelka dzielącego poszczególne kręgi towarzyskie jest często wysiłkiem długoletnim i nie zawsze skazanym na powodzenie.  
Profesorowa Szczupaczyńska, przysłowiowa szyja stojąca za powolną karierą męża zrobi wiele, by poznać osoby decydujące i rozdzielające towarzyskie przywileje. 
Dlaczego to robi? 
Cóż... dlatego, że jest kobietą ambitną, przybyłą z prowincji do Krakowa, żoną przy mężu, bezdzietną. Jedną z dróg prowadzących do kariery towarzyskiej jest dobroczynność, ale jak powiada profesorowa wszystkie zarządy kół i zgromadzeń dobroczynnych zostały już obsadzone przez księżne, baronowe i żony notabli. Profesorowej nie pozostało nic innego jak zorganizować własną akcję dobroczynną, pozyskać do niej odpowiednio wpływowe damy i czekać na upragnioną wzmiankę o wydarzeniu w "Czasie". Na pewno umocniłoby to  pozycję profesorostwa.
Dlatego razem ze swoją służąca podąża do Domu Helclów by nawiązać odpowiednie stosunki. Trafia na moment paniki związanej z zaginięciem jednej z pensjonariuszek. 
I tak się rozwija powoli i smakowicie historia nie krwawa,  wymagająca pewnego wysiłku intelektualnego i poczucia humoru. Tak, tak, pewien dystans, przymrużenie oka przy czytaniu są niezbędne by wczuć się w atmosferę dziewiętnastowiecznej Galicji i pełnego wielkopańskich zapędów Krakowa. Fantastyczny opis pogrzebu Mistrza Matejki, perturbacje  Sienkiewicza i samotny powrót z podróży poślubnej, budowa teatru zamiast wodociągów  i atmosfera sobotnich zakupów budują atmosferę książki, która łączy w sobie doskonałość klasyki kryminału ( ukłon w stronę Agathy Christie) z bogactwem detali powieści obyczajowych. 
Zanurzyłam się w atmosferze dziewiętnastowiecznego Krakowa z przyjemnością uczestnicząc w intrydze motanej przez profesorową i gubiąc się w podejrzeniach. Wiedziałam, że coś jest na rzeczy w związku z pewnym listem, mamy do czynienia z wytrawnymi znawcami klasyki kryminału, ale muszę przyznać, że finał mnie zaskoczył. 
Nie pozostaje mi nic innego jak czekać na następną powieść autorstwa znakomitej trójki: Szymiczkowa, Dehnel, Tarczyński. Mam nadzieję, że profesorowa wróci. Takie kobiety jak ona nigdy zbyt długo nie napawają się triumfem raczej czerpiąc przyjemność z pokonywania nowych wyzwań.
Książka dla wielbicieli Galicji, Krakowa, Historii, dygresji i dykteryjek oraz talentu Autorów.
Oczywiście polecam.
Dom im. Anny i Ludwika Helclów został oddany do użytku w 1890 roku, więc w 1893 roku, czas akcji powieści pachniał jeszcze świeżością.

Dom Helclów współcześnie, zdjęcie z internetu.



sobota, 3 października 2015

Lars Klinting "Kastor piecze"

Bardzo lubię pomysłowe książeczki Larsa Klintinga. Sympatyczny bóbr Kastor pokazuje dzieciom jak uprawiać ogródek, czy zrobić z pomocą rodziców podręczną skrzynkę na narzędzia. Proste zadanie, rozrysowana instrukcja i do dzieła.
Tym razem Kastor ma urodziny.
 Wszystkiego najlepszego Kastorze.
A jak są urodziny, to  pojawiają się goście, Kastora odwiedza Maciuś, który zawsze jest głodny. Gościnny Kastor postanawia upiec babkę.
Kuchnia jest, foremki obecne, składniki do upieczenia babki także, więc do dzieła!
Czuję jak pięknie pachnie babka, na którą mój dziadek mówił: piaskowa. 
Pełna uroku, ilustrowana rozpiska jak zrobić pierwszy krok i zachęcić dziecko do poznania nowej dziedziny życia. Być może dzięki tej książeczce za wiele lat poznamy nowego mistrza cukiernictwa. Wiadomo, że czym skorupka za młodu nasiąknie....
A ja powiem Wam w tajemnicy, że  zamierzam w niedzielę upiec babkę z przepisu Kastora. Wygląda smakowicie.
Książeczkę oczywiście polecam. 
Dla dzieci i ich rodziców. Wszyscy lubimy zapach wanilii :)

Książeczka "Kastor piecze" Larsa Klintinga w tłumaczeniu Magdaleny Landowskiej  przywędrowała do mnie dzięki uprzejmości Wydawnictwa Media Rodzina.
 Dziękuję.

niedziela, 27 września 2015

Upiekłam szarlotkę pachnącą marzeniami :)

Wszystkiego można się było spodziewać na moim blogu, ale nie wpisu o tym jak upiekłam ciasto, a konkretnie szarlotkę :) 

Kiedyś, kiedyś, bardzo dawno temu piekłam dużo i z pełnym zaangażowaniem. Pamiętam święta Bożego Narodzenia, na które upiekłam sześć ciast i zastanawiałam się nad siódmym. I nie zostało ani okruszka, czyli to co piekłam było do zjedzenia. 
A potem nastąpiły lata przerwy, przerzuciłam się na kupowanie ciasta i nie ukrywam, czułam się z tym komfortowo. Gotowe, do wyboru do koloru.
Ale ponoć człowiek zmienia się co siedem lat, albo po prostu co jakiś czas i pomyślałam, że chętnie coś bym upiekła. 
Poszłam na strych i w jego zakamarkach poszukałam dawno temu odłożonych foremek. Nie chciałam iść w koszty i kupować nowych ponieważ nie miałam pewności czy po jednorazowym zaspokojeniu chęci na ciasto będę miała ochotę upiec coś jeszcze.
Jak już miałam foremkę, zdecydowałam się na tę, w której kiedyś piekłam tartę, nadszedł czas na przepis.
Nic mi nie pasowało, wszystko było zbyt skomplikowane na ten pierwszy raz!
I wtedy przypomniałam sobie o "Szarlotce pachnącej marzeniami" Iwony Czarkowskiej i jej pomysłowych przepisach.
I upiekłam szarlotkę!
Myślę, że kucharz Bazyli by się jej nie powstydził :) A Tuśka zjadła z przyjemnością.
Poniżej przepis na szarlotkę kucharza Bazylego:

SZARLOTKA:
Potrzebne składniki:
Ciasto:
30 dag mąki pszennej ( ja użyłam mąki 450)
15 dag masła
2 żółtka
2 łyżki śmietany 22%
sok i skórka starta z 1/2 cytryny ( akurat nie miałam, ale i tak wyszło smacznie)
3 łyżki cukru
2 łyżki bułki tartej
2 łyżki margaryny
NADZIENIE:
1 kg jabłek (miałam trochę mniej)
4 łyżki cukru
opakowanie cukru waniliowego
2 szczypty mielonego kardamonu ( nie miałam kardamonu, ale posypałam obficie cynamonem)
2 białka

Jak przygotowywałam szarlotkę? 
Po kolei:

Na blat wysypałam mąkę, dodałam masło i żółtka oraz śmietanę i cukier.
 Zagniotłam, uformowałam kulę, owinęłam folią spożywczą i włożyłam do lodówki na 40 minut. Mniej więcej.
Jabłka obrałam, pokroiłam na cząstki, poddusiłam z cukrem i cynamonem. Mile widziane rodzynki, które wcześniej można zamoczyć w wodzie.
Formę od tarty oczywiście umyłam, to wcześniej, wysmarowałam margaryną Kasią i czekałam aż będę mogła wyjąć zagniecione ciasto z lodówki.
Wyjęłam i podzieliłam na dwie części.
Pierwszą częścią wyłożyłam formę, i włożyłam do lekko nagrzanego piekarnika na drugi poziom od dołu do 15 minut. Trzeba uważać żeby nie przepiec. W międzyczasie ubiłam pianę z dwóch białek, pozostałość po żółtkach.

 Podpieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika, wysypujemy bułką tartą, na której układamy jabłka. Jeżeli puściły dużo soku to trzeba odsączyć. Jabłka smarujemy połową ubitej piany z białek i pokrywamy pozostałą częścią ciasta. Trzeba uważać, żeby wierzchnia warstwa ciasta była cienka. Ciasto z wierzchu smarujemy drugą połową piany i wstawiamy do piekarnika na 10 stopni góra-dół. Pieczemy około 40 minut. Trzeba kontrolować żeby się nam ciasto nie przypaliło.
Pod koniec wyłączyłam dół i piekłam od góry.
I tak to szło:











A potem już tylko kawa i radość, że ciasto się udało :)
Smacznego!
A książkę oczywiście polecam i to nie tylko amatorom słodkości. Życie w pensjonacie jest pełne niespodzianek i oczywiście nowych przepisów, które bezbłędnie odgaduje Tuśka - dziewczynka obdarzona niepospolitym węchem.




wtorek, 15 września 2015

Nele Neuhaus "Żywi i umarli"

Są takie książki, o których zapominamy w kilka godzin po przeczytaniu, ale są też takie powieści, które pozostają z nami na długo. 
I właśnie do tej drugiej grupy należą powieści kryminalne pisane przez Nele Neuhaus. Zawsze dotykające tematów ważnych, nieodłącznie związanych z naszą egzystencją, ważne społecznie. I tak jest tym razem, w "Żywych i umarłych" te dwa światy, są ze sobą powiązane nićmi, które nigdy nie rozpuściły się w szwie. 
A wszystko ma swój początek w przeszłości, jak zazwyczaj, ponieważ to przeszłość w przypadku wielu powieści kryminalnych kształtuje przyszłość. Daje i odbiera. 
Nadkomisarz Pia Kirchoff wybiera się na Wyspy Galapagos by spędzić tam wraz ze świeżo poślubionym mężem urlop. 
W ostatnim dniu przed urlopem zostaje popełnione morderstwo i Pia przerywa pakowanie walizek by pojechać na miejsce zbrodni do miasteczka Eschborn. Ktoś zastrzelił tam starszą panią. Niestety nie jest to jedyna zbrodnia, krótko potem ofiarą snajpera pada następna kobieta. 
Morderca, który przedstawia się jako "Sędzia" ma swój plan, i tylko on wie kto jeszcze zginie. "Sędzia" zamierza wymierzyć sprawiedliwość i osądzić "żywych i umarłych". Kim jest i dlaczego zabija? Jaka tragedia stoi za jego misją? Na te pytania muszą odpowiedzieć Oliver Bodenstein i Pia Kirhoff, która oczywiście nie pojechała na urlop. 
Kwestia śmierci, ta ostateczność, która nas wszystkich czeka w dokładnie wyznaczonym terminie. A po śmierci... 
Gdy lekarze orzekną, że nastąpiła śmierć mózgu następuje moment ogromnej traumy. Ktoś dla nas najbliższy odchodzi, ale jego organy mogą komuś ciężko choremu uratować życie.
Czy łatwo jest podjąć decyzję co dalej? Jeżeli zmarły zostawił instrukcje na ten temat to mamy punkt odniesienia, i choć z bólem, zrozpaczeni, możemy przekazać jego wolę. Jeżeli nie wyraził sprzeciwu to do najbliższych należy ostatnie słowo. 
A potem, jeżeli  najbliżsi wyrażą zgodę  rozpoczyna się wyścig z czasem.
Nele Neuhaus nie oszczędziła swoim czytelnikom niczego. Skrupulatnie opisała procesy towarzyszące przeszczepom, procedury, które zostały tak skonstruowane by zapewnić wszystkim maksymalne bezpieczeństwo. 
Przyznam się, że dość długo rozmyślałam nad historią opisaną w tym znakomitym, pełnym napięcia kryminale. Rozważałam moje za i przeciw przeszczepom. Zaczęłam mieć wątpliwości choć nigdy ich nie miałam i zawsze deklarowałam, że w razie czego niech to co zostanie komuś innemu służy. Ale cóż, po lekturze "Żywych i umarłych" już wiem, że zawsze jest jakieś ale...

Nele Neuhaus "Żywi i umarli"
przekład Anna i Miłosz Urbanowie
stron 607


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Media Rodzina

czwartek, 3 września 2015

Tydzień z "Lalką" Bolesława Prusa - ostatni romantyk

To już ostatni wpis zamykający Tydzień z "Lalką" Bolesława Prusa.
Miło mi, że w sobotę piątego  września między godziną szesnastą a osiemnastą spotkam się z wielbicielami prozy Bolesława Prusa i jego najwybitniejszej powieści. Spotkanie organizuje Galeria Książki w Oświęcimiu, czyli nasza jakże przyjazna czytelnikom biblioteka. W sobotę będę miała przyjemność przeczytać jeden z fragmentów adaptacji "Lalki" i z równą  przyjemnością wysłucham pozostałych fragmentów czytanych tak przez zaproszonych gości jak i wszystkich, którzy zgłosili chęć swego udziału. Nie zdradzę, który fragment przeczytam, ale mam nadzieję, że wzbudzi on wiele wzruszeń i skłoni tych, którzy albo "Lalki" nie przeczytali, albo już zapomnieli kiedy czytali do sięgnięcia po tę jakże wzruszającą, ale też pełną trafnych obserwacji i diagnoz lekturę.

Poniżej pozwolę sobie przytoczyć fragment posłowia "Lalki" pióra Tomasza Jodełki-Burzeckiego.

"Wielka miłość dojrzałego mężczyzny i ogromna małoduszność uwielbianej przezeń pięknej kobiety nie mogły doprowadzić do szczęśliwego finału. Na nieszczęście dla siebie Wokulski tylko posiadał ogromną fortunę, natomiast sam nie był niewolnikiem pieniędzy. Fiasko wytrwałych zabiegów o zdobycie uwielbianej Izabeli dostrzegł w momencie, kiedy swój cel już prawie osiągnął. I właśnie wtedy okazało się, że dawny powstaniec nie przestał być romantykiem. Przegrawszy stawkę o szczęście osobiste nie przyjął już od życia żadnych namiastek.
Potężna detonacja wysadzanych w powietrze ruin zamkowych oraz rozbitego na kawałki kamienia pamiątkowego w Zasławiu zamknęła okres złudzeń Wokulskiego. On sam chyba jednak nie zginął. Ostatni romantyk nie mógł jeszcze zejść ze sceny polskiej. Nawet do Rzeckiego zastosował pisarz słynne sowa Horacego: Non omnis moriar... (Nie wszystek umrę) - jakże więc mógłby unicestwić pod gruzami pamiątek przeszłości szlachetne ideały życiowe. 
Prus miał rację, gdy ukończywszy powieść stwierdził publicznie: "Kto Lalkę przeżył - wiele przeżył."


Dziękuję czytelnikom za wspólną podróż w przeszłość i zapraszam do następnych spotkań z klasyką literatury.
Iwona Mejza

niedziela, 30 sierpnia 2015

Zasada Elvisa

Czytam "Vivę", bywa, że systematycznie, bywa, że opuszczam kilka numerów. Czytam ją w zasadzie tylko dla felietonów Jerzego Iwaszkiewicza. Odpowiada mi jego dystans, nieco sarkastyczne poczucie humoru i elokwencja starszego pana, który już przeżył i widział tyle, że  nie musi niczego udowadniać. Resztę zazwyczaj przelatuję wzrokiem, powtórki ploteczek, od których roi się we wszystkich magazynach, trochę mody. Czasem jakiś ciuch zwróci moją uwagę, bo mam coś podobnego w szafie - to specyfika szaf, z których się niczego nie wyrzuca, a moda co parę, paręnaście lat zatacza koło. 
Zdarzy mi się też przeczytać jakiś felieton, czasami wywiad. I właśnie z ostatniego wywiadu pochodzi zdanie, które na własny użytek nazwałam zasadą Elvisa. 
Otóż Tomasz Kammel, którego zresztą lubię, o tyle o ile można lubić postać znaną z telewizji, której oglądanie i słuchanie (ważniejsze niż oglądanie) może sprawić przyjemność, wspomina swoje pierwsze  potknięcia i wynikłą z nich naukę. Brzmi ona:
Pilnuj swoich spraw - podobno Elvis Presley nosił łańcuszek z napisem TCOB Take care of biznes

Dlatego namawiam: pilnujmy swoich spraw, bo nikt ich za nas nie dopilnuje. 
Ja zabieram się do tego od dzisiaj, bo przyznaję, często sprawy innych były dla mnie ważniejsze niż własne. Czas to zmienić, mam nadzieję, że z pożytkiem tak dla mnie jak i moich najbliższych. 

Tydzień z "Lalką" Bolesława Prusa - fragment szósty

Tom drugi rozdział siódmy 
Pamiętnik starego subiekta


"Właściwie mówiąc chciałem na tym oto miejscu napisać historię niesłychanej sprawy, sprawy kryminalnej, którą pani baronowa Krzeszewska wytoczyła, komu?... Nikt by nie zgadł!... Oto tej pięknej, tej poczciwej, tej kochanej pani Helenie Stawskiej. Ale taka pasja mnie ogarnia, że nie mogę myśli zebrać. Więc dla rozerwania uwagi napiszę sobie o czym innym.
Wytoczyła pani Stawskiej proces o kradzież!... Jej, o kradzież... Naturalnie, że wyszliśmy z tego błota jak  triumfatorowie. Ale co nas to kosztowało... Ja dalibóg, nie mogłem sypiać po nocach blisko przez dwa miesiące. A jeżeli dzisiaj lubię wstąpić na piwo, czego nigdy nie robiłem, i nawet siedzę w knajpie do północy, to po prostu robię to ze zmartwienia. Jej, tej świętej kobiecie, wytoczyć proces o kradzież!... Na to, Bóg mi świadkiem, trzeba być taką półwariatką jak pani baronowa."

cdn

piątek, 28 sierpnia 2015

Tydzień z "Lalką" Bolesława Prusa - fragment piąty

Panna Izabela Łęcka. Cóż miała w sobie ta kobieta, że potrafiła opętać trzeźwo myślącego Stanisława Wokulskiego? Czyżby zadziałał urok nieosiągalnego?

"- Jedziesz dziś do Paryża z Suzinem?
- Ani myślę.
- Słyszałem, że to jakiś wielki interes... Pięćdziesiąt tysięcy rubli...
Wokulski milczał.
- Więc jedziesz jutro albo pojutrze, bo podobno Suzin ma na twój przyjazd zaczekać parę dni?
- Nie wiem jeszcze kiedy pojadę.
- To źle Stachu. Pięćdziesiąt tysięcy rubli to majątek; szkoda go stracić... Jeżeli dowiedzą się, że wypuściłeś z rąk taką sposobność...
- Powiedzą żem zwariował - przerwał mu Wokulski.
Znowu zamilkł i nagle odezwał się:
- A gdybym miał do spełnienia ważniejszy obowiązek aniżeli zyskanie pięćdziesięciu tysięcy?...
- Polityczny? - spytał cicho Rzecki z trwogą w oczach, ale i uśmiechem na ustach...
Wokulski podał mu list.
- Czytaj - rzekł. - Przekonasz się, że są rzeczy ważniejsze od polityki.
Pan Ignacy z niejakim wahaniem wziął list do ręki, lecz na powtórny rozkaz Wokulskiego przeczytał:


"Wieniec jest prześliczny i już  z góry w imieniu Rossiego dziękuję panu za ten podarunek. Nieporównane jest to dyskretne rozmieszczenie szmaragdów między złotymi listkami. Musi Pan koniecznie przyjechać do nas jutro na obiad, ażebyśmy się naradzili nad pożegnaniem Rossiego, a także nad naszą podróżą do Paryża. Wczoraj papo powiedział mi, że jedziemy najdalej za tydzień. Naturalnie jedziemy razem, gdyż bez miłego Pańskiego towarzystwa podróż straciłaby dla mnie połowę wartości. A więc do widzenia...
                                                                                                                                                                                           Izabela Łęcka


- Nie rozumiem - rzekł pan Ignacy obojętnie rzucając list na stół. - Dla przyjemności podróżowania z panną Łęcką, a choćby dla radzenia nad prezentami dla... dla jej ulubieńców nie rzuca się w błoto pięćdziesięciu tysięcy... jeżeli nie więcej...
Wokulski powstał z kanapy i oparłszy się obu rękoma na stole, zapytał:
- A gdyby mi się podobało rzucić dla niej cały majątek w błoto, to co?...
Żyły nabrzmiały mu na czole, gors koszuli gorączkowo falował na piersiach. W oczach zapalały mu się i gasły te same iskry, jakie już widział Rzecki w czasie pojedynku z baronem.
- To co?... - powtórzył Wokulski.
- To nic - odpowiedział spokojnie Rzecki - przyznałbym tylko, że omyliłem się, nie wiem już który raz w życiu."
cdn