Toczenie kuli, mozolne, jedna po drugiej, trzy, coraz mniejsze. Obowiązkowa marchewka jako nos i oczy z węgielków. Palcem w rękawiczce wyrysowany szeroki uśmiech i z tego co pod ręką guziki na torsie. Miotła podkradziona babci, bo bałwan miotłę musiał mieć.
Kanonada ze śnieżek, bitwa na drużyny i zaczepka od chłopaka, który chciał zwrócić na siebie uwagę. To w czasach szkolnych, tak charakterystyczne jak ciągnięcie za warkocz.Sanki, prawdziwe, drewniane na metalowych płozach.
Sanki z dzieciństwa z oparciem pomalowane na brązowo.
Miałam cztery lata, była zima, śnieżna mroźna, babcia śpieszyła się do pracy, ale najpierw musiała dostarczyć dziecko, czyli mnie do opiekunki, cioci Marysi.
Okutana w koc w czerwono-czarną kratę, usadowiona w sankach jak pakunek, nagle przy zakręcie poczułam jak spadam i zapadam się w zaspę na poboczu drogi. Widzę oddalające się plecy babci, która z tego pośpiechu nie poczuła, że sanki pozbawione ciężaru wnuczki jadą dużo lżej.
Dobrze, że po mnie wróciła.
A potem, gdy już byłam starsza, sanki bez oparcia, duże, porządne, zjeżdżaliśmy z górki na pazurki, zboczem doliny we dwie z koleżanką. I bach,znowu zaspa.
Dzisiaj przyszła do nas prawdziwa zima, piękna, mroźna, słoneczna. Śniegu jeszcze zbyt mało żeby ulepić prawdziwego bałwana, ale oddycha się inaczej, płuca wypełnia mroźne powietrze.
U nas ferie, dzieciaki szaleją i taka powinna być zima.