niedziela, 14 maja 2017

Taki piękny maj - komunie

Obudziłam się, ciepłe promienie słońca kładły się na białych ścianach powodując u mnie podszytą popłochem dezorientację. Czyżbym znalazła się po drugiej stronie?
Otworzyłam szerzej oczy, dokonałam wysiłku i usiadłam na łóżku. Czułam się przez chwilę tak jakbym znalazła się w alternatywnej rzeczywistości. Słońce, jasno, pogodnie! Optymistycznie i wiosennie. Ludzie, mamy prawdziwy maj! 
Teraz psy szczekają, niektórzy już wyruszyli na spacery - mieszkam przy drodze prowadzącej nad rzekę. To będzie piękny, prawdziwie wiosenny dzień :)
A skoro tak, to czas na wspomnienia, które nieodłącznie kojarzą się z majem.
Niedawno Alicja przysłała mi link do artykułu o pierwszych komuniach. Link macie tutaj:  https://www.szczesliva.pl/ile-na-komunie-swieta/ . Czytałam i zastanawiałam się o czym ja to czytam, o ważnej dla dziecka i rodziców uroczystości, czy o spędzie rodzinnym zwołanym w celu zasilenie budżetu? Bo poziom skomercjalizowania całej imprezy przeraża. Zacząwszy od zbiórek dla katechetów, księży prowadzących, poprzez ciuchy za ciężki pieniądz, dodatki, specjalne sesje, restauracje, postaw się i zastaw się. A skończywszy na listach prezentów i datkach pieniężnych liczonych nie tylko w setkach złotych, ale też w tysiącach jeżeli ktoś miał pecha i kiedyś został chrzestnym. Szczęście, że część społeczeństwa nadal zachowuje zdrowy dystans i nie daje się zwariować, ale działania rodziców często odbijają się na postawach dzieci, które nie chcą być gorsze od rówieśników i też chcą dostać laptop z jabłkiem.
 Jakie to szczęście, że nie mam takich problemów, pomyślałam, wspominając własną komunię i przypominając sobie opowieści mojej mamy i babci. 
I żeby nie było, za moich komunijnych czasów też dostawaliśmy prezenty, skromne, ale jednak, tylko ja nadal pamiętam, że to nie prezent był najważniejszy. Ciekawe jak wspominać będą swoją komunię dzieci Anno Domini 2017?
A poniżej trzy pokolenia, 90 lat.




Babcia Tekla, na zdjęciu drobna, nieco zbuntowana dziewczynka. Biała sukienka za kolana, skórzane buty do kostek, sznurowane, porządne. W ręku bukiet z kwiatów ogrodowych. może to konwalie? Babcia o swojej komunii dużo nie opowiadała, był 1927 rok, jej mama nie żyła już od pięciu lat. To był dla małej Tekli smutny czas. O przyjęciach, prezentach, nie było mowy.



Za czasów córki Tekli, czyli mojej mamy Krystyny było już nieco inaczej. Mama wspomina, że po uroczystości wszystkie dzieci zaproszono do Salezjan i tam, w tchnących chłodem i dostojeństwem murach, poczęstowano ich śniadaniem. Długie stoły, gromada onieśmielonych dzieciaków, które czuły respekt wobec starszych  i śniadanie, które zostało w pamięci. Każdy dostał wielką bułkę z masłem i żółtym serem oraz kubek prawdziwego kakao. Po wspólnym śniadaniu wrócili do swoich domów, a że była piękna pogoda, to przebrali się w codzienne ubrania i pobiegli bawić się na wałach nad Sołą. Beztroska i urok dzieciństwa. Był 1952 rok.




A na końcu ja, najmłodsze pokolenie, ale jak to piszę, to czuję się jak zgrzybiała staruszka ;)
Do komunii przygotowywała nas nasza katechetka, bardzo szanowana Antonina Małysiak. Wybitna osobowość, ja do dzisiaj pamiętam jak wyprostowana, zawsze elegancka opowiadała nam nie tylko o religii, ale także o świecie. Opowiadała o Jerozolimie i o podróży do Rzymu. W tamtych czasach to było coś wyjątkowego, opowieść o spotkaniu z papieżem Pawłem VI. Nasza katechetka była siostrą biskupa Albina Małysiaka, o czym czasem wspominała,  i wprawdzie zawsze potrafiła utrzymać dyscyplinę i rygor, ale także potrafiła przykuć naszą uwagę. 
Pamiętam jak męczyłam się spisując grzechy do spowiedzi i wprawiając moją mamę w zakłopotanie, bo jakie grzechy może mieć takie małe dziecko. Zazdrościłam koleżance, bo miała komplet pisaków, bodaj 36 kolorów, kupiony w komisie... czy to grzech? Nie to normalne. Była trema i ulga, że już po całej ceremonii i trudno mi powiedzieć czy przywiązywaliśmy do niej odpowiednią wagę. Prezentem był prawdziwy zegarek, album na zdjęcia w skórzanej oprawie od jednego wujka i trzysta złotych od drugiego. Zegarek i album nadal mam. Skromna uroczystość w domu dla kilku najbliższych osób. Mój chrzestny nie mógł przyjechać, ale przysłał paczkę ze słodyczami i kuponem krempliny koloru koralowego. Przecudnej, mama uszyła mi z niej sukienkę. 
I tyle. 
Wiadomo, nie było wtedy laptopów, palmtopów, tabletów, i innych elektronicznych gadżetów, nie mieliśmy nigdy rodzinnego parcia na zastaw się a postaw się, było zwyczajnie.
I to się nie wróci, czasy mamy inne.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz