Dwadzieścia cztery godziny dzielą dwa zdjęcia, jakże różne. Jeszcze wczoraj podążałam do kościoła, by tradycyjnie, jak co roku poświęcić pokarmy. Dzień był ładny, przyświecało słońce, spotkałam znajomych. Wiało optymizmem. Podbudowana energetycznie, nie dość, że zrobiłam więcej niż planowałam, to jeszcze zaczęłam czytać książkę, którą skończyłam dzisiaj. Tak mnie do siebie przyssała, i jedyne czego mi żal, to tego, że już ją skończyłam, to "Antykwariusz" Aleksandra Buszkowa. Rewelacyjny, po prostu. Dzisiaj, cóż... jest dzień nadziei, która zawsze umiera ostatnia, czasami jednak umiera. Rano otworzyłam zapuchnięte powieki i doszło do mnie, że: muszę przesunąć czas o godzinę do przodu - ałć, boli! spałam dłużej niż planowałam, wstałam i rozsunęłam zasłony - biel śniegu biła po oczach, jeszcze sadzą, pyłem i prozaicznym brudem nieskażona. W ciągu dnia przez moment błysnęło słonce, którego nie ma na zdjęciu. Odśnieżyłam, ciężki, mokry śnieg, sama zmieniona w ruchliwego bałwana.
Teraz już nie sypie, jutro zobaczymy co dalej, nie dość, że pierwszy kwietnia, to jeszcze lany poniedziałek.
koszyczek ubierałam osobiście :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz