wtorek, 26 września 2017

"Przypadkowy detektyw" Maciej Ślużyński

Recenzja przedpremierowa


To miał być tylko krótki wypad z deską w góry. Czas dany sobie do namysłu przed podjęciem ważnej, mającej wpływ na resztę życia decyzji. 
Maciej Ślużyński, właściciel wydawnictwa, miłośnik białego szaleństwa na jednej desce, przyjechał z żoną do osady Glinka przez Milówkę, Rajczę i Ujsoły. Zamierzał zjechać kilka razy na desce, odetchnąć ostrym, górskim powietrzem i wieczorem wrócić z żoną do domu. Zamierzał. Żona pojechała załatwiać swoje sprawy, a on wyruszył na szczyt Rycerzowej Wielkiej.
Lawina, która nagle zeszła za jego plecami dosłownie zniosła go w okolice stanicy nomen omen "Pod Lawiną". A tam Maciej Ślużyński, ogrzany i prawie zaprzyjaźniony z sympatycznymi właścicielami stanicy przeobraził się w detektywa. Przypadkowego.
 Bo po zakrapianej imprezie,  jeden z dotychczasowych gości przeniósł się gwałtownie do lepszego świata. 
I tyle, nie napiszę ani słowa więcej na temat intrygi kryminalnej, ale sami możecie sobie wyobrazić miejsce akcji. Luty, mróz nie pozwala spokojnie wypalić papierosa, budynek odcięty od świata, wszędzie leży śnieg, tak biało, że aż razi w oczy. W środku ciepło i przytulnie, swojsko, trunkowo. Przyjemnie, a jednak ze strony na stronę rośnie napięcie, czytam kryminał i wiem, że za chwilę autor kogoś uśmierci, taki wymóg gatunku, a ja już niektórych polubiłam bardziej, niektórych mniej, ale wobec nikogo nie pozostałam obojętna. 
Jednym z atutów "Przypadkowego detektywa" jest ulokowanie akcji w okolicy znanej miłośnikom górskich wędrówek, narciarzom i niedzielnym turystom. Piękno gór, ja wiem, że to oklepany zwrot, ale Maciej Ślużyński, jako narrator powieści potrafi oddać ich urodę i respekt jaki budzą. Potrafi pobudzić tęsknotę za górami i wywołać lawinę wspomnień. Od razu przypomniałam sobie, że moja pierwsza Stella, owczarek podhalański, pochodziła z Milówki.
 Kolejnym atutem jest sposób narracji, szybko identyfikujemy się z Przypadkowym detektywem, wchodzimy w jego tok myślenia.
 Przypadło mi też do gustu nienachalne  poczucie humoru z jakim autor kreśli sytuacje. Te nieco kąśliwe  uwagi, zwłaszcza związane ze środowiskiem w jakim obraca się jako wydawca. Dają do myślenia. 

Plik z tekstem powieści dostałam w sobotę wieczorem, zamierzałam przeczytać ją w tym tygodniu, ale z ciekawości zajrzałam żeby przeczytać kilka pierwszych stron. Przeczytałam o wiele więcej, a dokończyłam w niedzielę. Otwarte zakończenie jest sygnałem, że autor myśli o kontynuacji i być może Maciej Ślużyński zawita jeszcze do stanicy Biegałów. 
Z przyjemnością polecam.
Iwona Mejza

"Przypadkowy detektyw" 
Maciej Ślużyński
Wydawnictwo Sumptibus 
Rok wydania 2017






piątek, 22 września 2017

Europejski Dzień bez Samochodu

Na ten rok mam  tradycyjny kalendarz ze zrywanymi kartkami. Lubię go.
Codziennie inny cytat, zazwyczaj motywujący, imieniny dla przypomnienia wypisane porządnie, dużą czcionką, porady babuni i oczywiście święta.
 Dzisiaj obchodzimy Europejski Dzień bez Samochodu, obchodzimy w kalendarzu, bo tłok na drogach świadczy o czymś całkiem przeciwnym. Aut u nas dostatek i mało kto rezygnuje z jazdy mimo coraz większych, bardzo uciążliwych korków. 
Ja z natury jestem chodziarzem, od lat bez samochodu, chociaż przyznaję, lubiłam prowadzić i nie zarzekam się, że nigdy więcej. Może jeszcze kiedyś siądę za kierownicą i pojadę w siną dal. 
Rano szukałam odpowiedniego obrazka do ilustracji Dnia bez Samochodu i natrafiłam na zdjęcie, które przypomniało mi o moim drugim rowerze. Bo pierwszy, to był tradycyjny dla małolatów. Drugi, o ile dobrze pamiętam, Wigry 2 z pomarańczową ramą. Gdzieś przepadł, ale kiedyś zjeździłam na nim Oświęcim i okolice. 
I tak się zastanawiam... może czas na nowy rower?A może jednak nie...
Już sobie wyobrażam, rower, ja, wiatr we włosach i biedne siodełko uginające pod ciężarem nadwyżkowych kilogramów. 
 Na razie pozostanę przy pieszych wycieczkach.


Zdjęcie Pixabay

poniedziałek, 4 września 2017

Tapeta w różyczki - czyli moje zmagania remontowe

Ani się obejrzałam, a już sierpień się skończył i weszliśmy w początek września. Mało to odkrywcze stwierdzenie, ale byłam tak zajęta, że sama nie wiem kiedy ten czas przeleciał.
Na początku sierpnia, dość impulsywnie, postanowiłam, że zrobię mały remont. Taki na miarę własnych możliwości, bez zatrudniania brygady fachowców, wstawania o piątej i gotowania posiłków. Taki remont mam już za sobą i nigdy więcej!
Postanowiłam wytapetować ganek, już się prosił, łazienkę i toaletę.
Po pierwsze należało kupić tapety.
Do ganku znalazłam tapetę winylową, kremową, łatwą do ułożenia. Zależało mi żeby pomieszczenie wyglądało na większe i było w nim jasno.
I jest, położenie tej tapety to była bajka, wszystko na styk, nie do wzoru, ganek prezentuje się zupełnie inaczej niż dotychczas.







W zeszłym tygodniu wzięłam się za łazienkę. Ale najpierw pojechałam do Dobromira kupić tapetę. Gdy zobaczyłam tapetę w różyczki przypomniała mi się pierwsza łazienkowa tapeta - bukieciki różowych róż na białym tle. Miałam osiemnaście lat i to była pierwsza tapeta z jaką miałam do czynienia. Najzwyklejsza w świecie, papierowa, pełna uroku. A ja nawet nie miałam pojęcia, że należy ją kłaść do wzoru. Ale przytargałam do domu dwie rolki zakupione w prywatnym sklepiku z farbami, czyli "U Bartosiewicza", klej do niej był zapakowany w woreczek z grubej folii, maziasty, z instrukcją drobnym drukiem na małej kartce. Wydałam na nią dużą część jednej z pierwszych wypłat. Rodziny nie poinformowałam o zmianie wystroju, po prostu zamknęłam się w łazience i jak umiałam  tak tapetowałam. 
Wyszło... w sumie ładnie, prosto, bez wybuleń i zagnieceń, tylko ten wzór, ale do białych płytek pasowało jak ulał. O takim drobiazgu jak malowanie sufitu nie pomyślałam. 
I jak tylko zobaczyłam te różyczki, od razu wiedziałam, że biorę. Ostatnia rolka, trzeba było dobrać drugą. Ślepym trafem, w resztkach była druga, piękna, miętowa, gładka. Niebieską krateczkę kupiłam wcześniej i to jest plan na ten tydzień. Już się cieszę.
Tapety mają podkład flizelinowy, a to oznacza, że mamy połowę roboty mniej. Smarujemy klejem ścianę i przyklejamy suchą tapetę. A przy ściąganiu - poprzednia tapeta też była na flizelinie, po prostu ściągamy ją w całości i zwijamy. Jeżeli zachowała się bez zadrapań, uszkodzeń, to możemy położyć ją w innym miejscu. 
Cała szczęśliwa przytargałam tapetę do domu, przy okazji zaopatrzyłam się w farbę Altax Viva Garden. Jest rewelacyjna do malowania tak drewna jak i metalu, z kamieniem jeszcze nie próbowałam, ale wszystko przede mną. 
Poniżej zdjęcie latarenek, które kupiłam na wyprzedaży za 20 złotych za obie. Niebieska pomalowana farbą Viva Garden, zielona jeszcze czeka na swój dzień. Stolik z wikliny też odświeżyłam, prezentuje się jak nowy :)



I to tyle na dzisiaj, ja zabieram się do pracy, jeszcze dużo rzeczy zdążę pomalować zanim zawita u nas zima :)