piątek, 26 stycznia 2018

Wędrówka poboczem, czyli proza życia

Dzisiaj zdarzył mi się dzień komunikacyjny. 
Od kilku lat nie mam samochodu i nic nie wskazuje, że w najbliższej pięciolatce zmienię stan posiadania. Zwłaszcza że nie wiem czy chcę cokolwiek zmieniać. Człowiek do wszystkiego jest się w stanie przyzwyczaić, nawet do funkcjonowania bez samochodu. Taksówek u nas dostatek, kierowcy sympatyczni, punktualni, to czasem korzystam. Dużo częściej korzystam z komunikacji miejskiej i podmiejskiej. Jeżeli dobrze zaplanuję trasę  to wszędzie zdążę. Dzisiaj też z jednego końca miasta przemieściłam się spokojnie w strefę podmiejską, czyli do wsi przylegającej do Oświęcimia. 
Pojechałam do Poręby.


Wysiadłam na pierwszym przystanku za Gazownią i pierwsze co pomyślałam, że od mojej ostatniej bytności nic się nie zmieniło. Bo droga jest i owszem dobra, chociaż niektórym kierowcom myli się z trasą rajdu Monte Carlo - a to jednak inna bajka i wypadałoby przestrzegać obowiązujących przepisów,  bo o nieszczęście nietrudno.
Myślę, że kiepski stan poboczy to problem ogólnopolski. Skrawki ziemi o szerokości mniejszej niż pół metra, w czasie roztopów buty grzęzną w błocie i można po prostu potknąć się, upaść, noga może się obsunąć i możemy wylądować w ciągnącym się wzdłuż drogi rowie. Gdy leży śnieg - wiadomo, pozostaje brnięcie w śniegu albo zwarty galop brzegiem szosy. Już nawet nie śnią mi się chodniki, chociaż chodnik po jednej stronie ulicy zapewniłby bezpieczeństwo przechodniom, ale chociaż szerokie na metr pobocze wysypane grysem. Bezpieczeństwo ludzi jest ważniejsze niż pieniądze. 
Żeby być sprawiedliwym wzdłuż części drogi są chodniki. Ale tylko części. W tej dzisiejszej części przejście od domu do domu sąsiada może skończyć się tragicznie. W zeszłym roku rozmawiałam z kobietą mieszkającą w tamtym rejonie. Opowiadała mi jaki horror przeżywa za każdym razem gdy musi wyjść wieczorem  z domu. Często z kilkuletnim  dzieckiem. Rzecz jasna odblaski wszędzie, ale przejście poboczem to wyprawa ekstremalna. 
Dobrze by było żeby przy okazji remontu dróg pamiętano, że oprócz zmotoryzowanych istnieją także PIESI. 
Ponieważ nie miałam ze sobą aparatu fotograficznego zdjęcie z Pixabay.

wtorek, 23 stycznia 2018

Spacer nad Sołą


Dzisiaj dzień z serii: szaro, buro i ponuro. Z kominów unosi się bury dym, duszący smog nie daje oddychać. O czymś takim jak czyste powietrze można tylko pomarzyć. 
Wracałam z Babic nieco podduszona, dopiero na Błoniach zaczęło mi się lżej oddychać. Ale ogólnie jest coraz gorzej.
 Na szczęście wracałam przez kładkę na Sole i na moment przystanęłam żeby obserwować łabędzie i rozdokazywane kaczki. Nie przypuszczałam, że jest ich aż tyle! Rozgadane, podpływają z ciekawością widząc człowieka. Zapewne uważają, że człowiek = posiłek :) 

Soła jest płytka, na razie mogą spokojnie pływać, jest zimno, lekki mróz, ale na rzece nie ma śladu kry. Oby do wiosny :)











poniedziałek, 22 stycznia 2018

Dzień Dziadka czyli dawno temu...

Dziadka Józefa nie ma już z nami 27 lat. To szmat czasu, ponad połowa mojego życia. Nieraz jestem zła na siebie, że kiedyś gdy mogłam, gdy dziadek żył, nie zadawałam pytań.
Pradziadek Jan Matyja zdjęcie z 1914 roku
 Miałam swoje sprawy i nie byłam zbyt dociekliwa, a dziadek Józef nie należał do wylewnych. Małomówny, powściągliwy, nie dzielił się z nami wspomnieniami. Oczywiście nie zawsze tak było, pamiętam spotkania rodzinne i dziadka opowiadającego ze swadą, wspominającego dawne czasy. Ale i tak zazwyczaj zanim dziadek podzielił się z nami dostateczną ilością szczegółów, do gry wchodził pradziadek Jan  zwany w rodzinie Dziadkiem Obiadkiem - dlatego, że codziennie, punktualnie w południe przychodził ze swojego domu do stojącego w sąsiedztwie domu syna i odbierał od synowej a mojej babci, garnuszki z obiadem. Był punktualny jak szwajcarski zegarek. I właśnie Dziadek Obiadek zawsze miał najwięcej do opowiedzenia przy stole, aż po chwili, ktoś z dorosłych się reflektował i zwracał uwagę: tata da spokój, przecież dzieci słuchają! 
Pradziadek miał co wspominać, przeżył obie wojny, w pierwszej światowej brał udział, druga srodze go doświadczyła, a mnie podsłuchującej wtedy gorliwie, po latach kojarzył się z bohaterami "CK Dezerterów". Trzeba przyznać, że umiał snuć barwne, a nawet nieco pikantne opowieści.

Wracając do dziadka Józefa. 
Dziadek Józef Matyja przy pracy w ogrodzie 1985
To właśnie z dziadkiem szłam do ogrodu żeby pielić, przekopywać i siać. Miałam miniaturową łopatę, mini grabki i wiaderko, oraz mnóstwo zapału. Jako pięciolatka dzielnie towarzyszyłam dziadkowi, a to przytrzymując coś, a to podając. Nauczyłam się też wbijać gwoździe w deski, tak żeby palce pozostały nienaruszone. Jako kilkunastolatka większość czasu spędzałam na czytaniu, a dziadek co jakiś czas tracił cierpliwość i poganiał żebym szła i coś w ogrodzie pomogła, bo inaczej garba dostanę i wzrok stracę. Szłam, ale z pewną pretensją, bo przecież czytam! Ale to dzięki tamtym latom lubię pracę w ogrodzie i nie tylko w ogrodzie. 

Dziadek piekł najlepsze ciasta świata. 
Wcześniej w domu piekła babcia, ale babcia stosowała przepisy tradycyjne i ograniczała się do drożdżowego. 
A dziadek... 
Podobno któraś z pracownic dziadka skarżyła się, że jej keks nie wyszedł. A w zasadzie zakalec jej wyszedł, a bakalie były wtedy na wagę złota. Dziadek zainteresował się problemem, poprosił o przepis. W niedzielę upiekł. Keks wyszedł doskonały, a dziadka zachęciło to do wypróbowania swoich sił. Beneficjentami dziadkowego talentu byliśmy my, domownicy. Doskonałe torty, keksy, babki, serniki, kremówki z budyniem, ciasta ucierane. Te masy, te zapachy wydobywające się z prodiża! Kto teraz używa prodiża?  
Miałam swój mały udział w tworzeniu tych pyszności ponieważ znakomicie ubijałam pianę, bez żadnych dodatków, na sztywno. Tak że mogłam odwrócić miskę i piana się nie wylała, nie wypadła. Ubijałam trzepaczką, żadnych maszyn.
Gdy skończyłam osiemnaście lat czasami siadywaliśmy z dziadkiem przy kieliszeczku wina dla zdrowotności, albo nalewki przez dziadka przygotowanej. 
Zdarzało się, że dziadek wyjmował z barku coś specjalnego, na przykład prezent od kolegi z Francji pastis czyli likier anyżowy. Nadal mój ulubiony.  
Dzisiaj myśląc o moich dziadkach wypiję kieliszek pastis żeby uczcić ich pamięć. Zostawili mi po sobie dobre, pełne ciepła wspomnienia.


Jan i Wiktoria oraz Józef Matyjowie przed domem przy ulicy Chrzanowskiej 1954 rok 


niedziela, 21 stycznia 2018

Babcia Tekla czyli uroki dzieciństwa :)


Dzień Babci, ważne święto, ale tak naprawdę nie ma dnia żebym nie myślała o babci Tekli. Wspólne czytanie, nauka pisania, droga do przedszkola i ten moment gdy na zakręcie wypadłam z sanek, a babcia śpiesząca się do pracy, dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że zgubiła wnuczkę. Szkoła i pierwsze relacje babci: jak w szkole, czego się nauczyłam. Wspólne powtarzanie wierszyków. W liceum lekcje łaciny z babcią.
Babcia Tekla 1938 rok
 Wtedy dowiedziałam się, że w czasie nauki w gimnazjum babcia dawała korepetycje z łaciny i w ten sposób zarabiała jakieś grosze. Po kilkudziesięciu latach nadal znajdowała przyjemność we wspólnym tłumaczeniu tekstów.
 Babcia Tekla, gdy dorosłam i zaczęły się pierwsze randki, czasami bywała bardzo wymagająca. "Przyzwoita panna wraca do domu przed dwudziestą drugą, a nie po północy! "Prawiła mi kazania. Wtedy do akcji wkraczał zazwyczaj milczący dziadek Józef i gasił emocje: " daj jej spokój, młoda jest, wróciła, wiesz gdzie była i z kim."
I nasze życie toczyło się dalej.
Z rozmysłem wybrałam zdjęcie, które przedstawia nie tylko babcię Teklę, ale jest na nim także prababcia Wiktoria - mama dziadka Józefa. Dobry człowiek, wyjątkowo wyrozumiała i znająca życie kobieta. Prababcia Wiktoria zmarła na miesiąc przed moim urodzeniem, ale już chora powtarzała mojej mamie: "Ty się niczym dziecko nie przejmuj, ja ci zawsze pomogę". Bo takie właśnie są babcie. 
A najmłodsi to Krysia, Marian i Wiesiu. Jak babcia sobie z nimi dawała radę to nie mam pojęcia, ale pomysły ta trójka miewała szalone.






sobota, 20 stycznia 2018

"W zapachu włoskiej kuchni czyli badante ze Wzgórza Czterech Wiatrów" - Lucia (Lucyna Kleinert)

Niespodzianka od Lucyny Kleinert!
Tym razem tom o podwójnej objętości poprzedników liczy 660 stron.
Podczytuję wpisy na blogu Lucii, ale dopiero książka daje pojęcie o ich ilości. Ponieważ książka dotarła do mnie dopiero wczoraj pod wieczór, więc przeczytać nie zdążyłam, ale oczywiście od razu przejrzałam w poszukiwaniu opisów kuchni włoskiej. Moim zdaniem książka kucharska w wykonaniu Lucii byłaby niepowtarzalna!
Te smaki, zapachy, połączenia - Lucia bardzo obrazowo opisuje proces przygotowania smakołyków dla włoskiej rodziny. Jeżeli lubicie jeść i gotować to książka w sam raz dla was. A ja o książce: "W zapachu włoskiej kuchni czyli badante ze Wzgórza Czterech Wiatrów" autorstwa Lucii więcej napiszę po gruntownym przestudiowaniu i może przy okazji wykorzystam któryś z przepisów. Pozornie proste, ale jak ktoś jest tak zdolny jak ja, to lepiej ewakuować z kuchni rodzinę.
To żart oczywiście.
Poniżej fragment przepisu na tort z masą słodkokwaśną, cały w bitej śmietanie.
Smacznego :)


A tutaj link do recenzji pierwszej książki Lucii: "Dziennik badante czyli Italia pod podszewką".
Warto przeczytać.

Jak przeczytałam "Dożywocie" Marty Kisiel

"Dożywocie" Marty Kisiel na listę książek KONIECZNIE PRZECZYTAĆ! wpisałam trzy lata temu, ale jakoś do stycznia 2018 nie udało mi się wypełnić własnego zalecenia. Niemniej, jak mawiała babcia Tekla "co ma wisieć, nie utonie" i po prostu zadziałała siła wyższa. 


Zmęczona pracowitym dniem zamiast uczciwie położyć się i usnąć, telepałam się po chałupie a to wyglądając przez okno bo psy szczekały, a to sprawdzając czy zgasiłam światło na piętrze. W końcu przygotowałam sobie czekoladę na gorąco i sięgnęłam po zadekowane na czarną godzinę prince polo. Otworzyłam lapka, nieco bezmyślnie pobuszowałam w necie i nagle przypomniałam sobie o "Dożywociu". Przypomniałam sobie, ponieważ  jakiś czas temu czytałam, że do drugiego wydania zostało dołączone opowiadanie "Szaławiła". Weszłam na stronę empiku, odnalazłam poszukiwany tytuł i z radością zauważyłam, że jak już jestem to mogę przeczytać fragment książki. To był bardzo długi fragment, wciągający a nawet wsysający, i mocno uzależniający. W czasie czytania wydawałam z siebie odgłosy świadczące o głębokim zaangażowaniu w tekst. Kwiczałam, chrumkałam, rżałam rozgłośnie, a przypominając sobie, że rodzicielka już śpi, parskałam zduszonym kwikiem.  Po rozpalonych policzkach ciekły mi łzy, a momentami gardło ściskało wzruszenie i lęk. Bo wiem, że siła wyższa potrafi narozrabiać. Dochodziła trzecia nad ranem gdy skończyłam czytanie i w tym samym dniu zamówiłam "Dożywocie" niepewna jak wytrzymam czas oczekiwania. Bo działy się tam takie rzeczy, że wolałabym wiedzieć na już czy wszyscy są bezpieczni, zwłaszcza rozczulające, budzące uczucia opiekuńcze Licho psikające  i kichające, uczulone na własne pierze, rozczulające. Dobre i ufne. 
Bo o co tutaj chodzi?
Tak w skrócie.
 Początkujący ale dobrze rokujący pisarz Konrad Romańczuk otrzymuje w spadku po nieznanym wuju dom. W pakiecie z domem trafiają mu się dożywotnicy. To jest ten moment gdy Konrad po rozstaniu z narzeczoną, prześladowany przez nadgorliwą agentkę literacką ma ochotę rzucić absolutnie wszystko i zmienić swoje życie. Okazja sama pcha się w ręce, aż żal nie skorzystać. Romańczuk korzysta, przystając na warunki spadku. I trafia do Lichotki. Jeszcze myśli, że wszystko zależy od niego. Jeszcze ma złudzenia. 
W Lichotce czekają na niego: podekscytowane Licho pucujące każdy zakamarek domu z wieżyczką, rozpoetyzowany duch panicza Szczęsnego,  seryjnego samobójcy oddającego się namiętnie twórczości różnorakiej, Krakers - kucharz doskonały dysponujący imponującymi mackami, wymagająca absolutnej uwagi i poświęcenia kocica Zmora, oraz anektujące łazienkę Utopce. Na tym nie koniec, w miarę rozwoju sytuacji przez Lichotkę przewijają się barwne osobowości, a niektórzy nawet zostają na stałe. Kto odmówi Lichu upragnionego królika? Różowego i piekielnie złośliwego. No kto? Bo na pewno nie Konrad Romańczuk. 
Siła wyższa sprawuje władzę absolutną, życie w Lichotce przybiera różne barwy, kariera Konrada rozkwita. Facetowi w czerni do twarzy z różowym królikiem.  I gdy myślimy, że żyli długo i szczęśliwie zdarza się to co miało się zdarzyć.

"Dożywocie" uzależnia. Mistrzowski język,  charakterystyczny dla każdej z postaci sposób wypowiedzi, pełne humoru dialogi. I romantycy, nie mylić z reumatykami ;)  Świat Lichotki i jej lokatorów wykreowany w sposób sugestywny, pełen ciepła i życzliwości dla otoczenia. Nie chce się z niego wychodzić. 
A na końcu opowiadanie "Szaławiła" wzruszające, o poszukiwaniu własnego miejsca w świecie. Obyśmy je wszyscy odnaleźli. Bo to niełatwe zadanie. 

Jeżeli nie czytaliście jeszcze "Dożywocia" to najwyższy czas odłożyć wszystko na bok i nastawić się na odbiór wieści z Lichotki. A ja przechodzę w rejony "Siły niższej", by za jakiś czas powiedzieć "Nomen Omen".

Marta Kisiel "Dożywocie" 
Opowiadanie "Szaławiła"
Wydanie II 2017 
Wydawnictwo Uroboros
Stron 412


piątek, 19 stycznia 2018

Wspomnienie o dziadku Józefie

Lubicie oglądać zdjęcia w rodzinnych albumach?
 Ja uwielbiam! Mogłabym godzinami przekładać te niepozorne ślady przeszłości, często już zniszczone, pogięte, upstrzone plamami.
 Dom pradziadków - zdjęcie rodzinne, ciotki, wujkowie, ich dzieci. Czarno białe fotografie, czasem w sepii. Trochę krajobrazów. Pradziadek Jan lubił fotografować, potem pałeczkę przejął jego syn, a mój dziadek utrwalając najważniejsze chwile z życia rodziny. Gdy dziadek Józef wyruszał w podróż, zawsze znalazł się ktoś uprzejmy, kto zrobił zdjęcie na pamiątkę. A czasami nawet kilkanaście klatek zużył uwieczniając dziadka w czasie wspinaczki na Śnieżkę, w Łańcucie,  albo tak jak na zdjęciu poniżej  w pobliżu krzyża na Giewoncie.
 Dopiero przeglądając zdjęcia pomyślałam, że poznawanie nowych miejsc było pasją dziadka Józefa.  Gdyby dziadek żył współcześnie, gdy możemy wyjechać w prawie każde miejsce na ziemi, na pewno korzystałby z możliwości.  Tego jestem pewna. 
Z dzieciństwa pamiętałam Jego wyjazdy na wycieczki bo zawsze myślał o wszystkich i na powrót dziadka czekaliśmy z niecierpliwością. Z Czechosłowacji dziadek przywoził w dużych torbach z szarego papieru  orzeszki ziemne do łuskania. Pamiętam trzask pękającej łupiny i ich mdły smak.
 Z Budapesztu dziadek  przywiózł dla mnie czekoladowe pomadki wypełnione różową masą, przepyszne. To dzięki dziadkowi po raz pierwszy spróbowałam jak smakuje marcepan, i nadal od czasu do czasu pozwalam sobie na marcepanowe szaleństwo bo lubię ten smak z dzieciństwa. 
Wśród tych wszystkich zdjęć jedno jest absolutnie wyjątkowe, ojciec z synem na wspólnej wycieczce. Dziadek tak jak większość wycieczkowiczów w garniturze - tak, tak, panowie z teczkami w rękach, w garniturach, panie w spódnicach, kapelusikach albo chusteczkach  na głowie. Wycieczka z pracy. Mnóstwo takich zdjęć. 
To był na pewno piękny, słoneczny dzień. Dobry dzień dla wspólnego zdjęcia w wyjątkowym miejscu. Nie ma już dziadka Józefa, nie ma wujka Wieśka, ale w mojej wyobraźni nadal obaj  wspinają się górskim szlakiem  by dotrzeć na szczyt. 
A zdjęcie ma tyle lat co ja.
 

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Blue Monday - czyli już wiem dlaczego strzyka mnie w kościach

źródło Pixabay
Obudziłam się, było jeszcze ciemno. Przez chwilę leżałam zastanawiając się jaki mamy dzień, ale inteligentnie doszłam do wniosku, że po niedzieli następuje poniedziałek. Czas rozpocząć kolejny tydzień, koniec z leniuchowaniem, wygrzewaniem się pod kocem, pojeniem się czekoladą na gorąco i herbatą earl grey z cytryną i rumem - niezbędne w trakcie czytania. 
Pełna dobrych chęci wstałam, narzuciłam na grzbiet puchaty niebieski  szlafrok i dokonałam wstępnych ablucji. Włączyłam ekspres, zapach parzonej kawy działa na mnie mobilizująco, przygotowałam śniadanie, zerknęłam w kalendarz żeby ułożyć sobie dzień. Było dobrze, w głowie krystalizował mi się plan na kolejne godziny. 
Włączyłam komputer, przeczytałam wiadomości, ucieszyłam się, że zebraliśmy na WOŚP sporo pieniędzy. Świadomość, że z wielu mniejszych i większych datków zbiera się pokaźna suma dla dzieciaków jest mobilizująca.
A potem przeczytałam, że mamy dzisiaj Blue Monday czyli "Niebieski Poniedziałek", Dzień Narzekania. Generalnie nie narzekam, ale poczułam się tak niewyraźnie. Za oknem szaro, w domu chłodno, strzyka mnie w kościach. Niedobrze, starzeję się, pomyślałam, i wróciłam do czytania o pochodzeniu Niebieskiego Poniedziałku. 
W czasie lektury rozbolała mnie głowa i powoli czułam, że to jednak nie będzie dobry dzień. Bo skoro tym razem wprawdzie nie amerykański a brytyjski naukowiec ogłosił, że powinnam się poczuć depresyjnie, to nie ma rady, naukowcy wiedzą swoje. 
To Cliff Arnall, psycholog brytyjski, opracował wzór równania, z którego wynika, że trzeci poniedziałek roku, jest najbardziej depresyjnym dniem w ciągu całego roku. Popatrzcie, jeszcze się rok porządnie nie zaczął, a już takie coś! Cliff Arnall wziął pod uwagę takie czynniki jak: styczniowa pogoda, sytuacja finansowa, stan zaawansowania realizacji postanowień noworocznych. To dało mu Blue Monday.  

I wyszło mu jak wyszło.
Ale z drugiej strony: wczoraj mieliśmy słoneczny dzień, wprawdzie zimny, ale w końcu mamy kalendarzową zimę. Było fajnie, bardzo mobilizująco, a to że czytałam okutana w koc było moim wyborem, kocham Petera Robinsona, to czytałam. Nie przehulałam wypłaty więc na razie na jedzenie mam, plany powoli realizuję, długoterminowych nie zrealizuję w dwa tygodnie, robię swoje. Analizowałam punkt po punkcie dochodząc do wniosku, że Blue Monday mnie po prostu nie dotyczy. I tego się będę trzymać. W kościach też jakby strzyka mniej, a w domu cieplej. Piec się włączył i kaloryfery grzeją. Jest dobrze :)


niedziela, 14 stycznia 2018

"Przepis na zbrodnię" - fragment książki


Właśnie pracowicie prostowałam zagięcia w dżinsach, które zgruchmonione leżały w głębi szafy, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Mojemu „proszę” odpowiedziała niczym niezmącona cisza. Byłam do tego przyzwyczajona. Po ostatnich zmianach związanych z przełączeniem na coś tam telekomunikacyjne, głos po drutach szedł dłużej i zanim dotarł do ucha, trzeba było odczekać. Po chwili doszło do mnie końcowe „bry” i świst. Grzecznie się przywitałam, czekając, co dalej nastąpi.
– Czy mam przyjemność rozmawiać z właścicielką numeru?
– Tak, przy telefonie – odpowiedziałam, choć byłam niepewna, czy dobrze robię. Człowiek nigdy nie wie, jakie licho siedzi po drugiej stronie słuchawki.

– Bardzo mi miło. Pani numer telefonu otrzymałem od Janiny Jaśkowiec, która potrzebuje dodatkowej prezentacji, by otrzymać nasz jedyny i niepowtarzalny odkurzacz w cenie promocyjnej. Kiedy możemy urządzić u pani tę prezentację? Nadmienię, że pani Janinie się spieszy, ponieważ promocja trwa tylko do dzisiaj do godziny dwudziestej czwartej. Czy dwudziesta pani odpowiada? Czy małżonek będzie obecny na pokazie?
– Jaki małżonek? – zapytałam przytomnie.
– Pani małżonek – odpowiedział mój rozmówca z przyganą w głosie. Rzeczywiście, moje pytanie o małżonka było nieco dziwaczne.
Wzięłam się w garść.
– Proszę pana – zaczęłam uprzejmie – po pierwsze nie znam żadnej pani Jaśkowiec, pierwszy raz słyszę to nazwisko, po drugie nigdy i pod żadnym pozorem nie urządzam w moim domu prezentacji, a po trzecie, najważniejsze, małżonek rozwiódł się ze mną ponad dziesięć lat temu i szczęśliwie już ze mną nie mieszka. Zrozumiał pan? Nie nadaję się do tego typu akcji.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła krępująca cisza, ale mężczyzna szybko odzyskał rezon i miłym głosem zapytał:
– A może ktoś z pani znajomych urządziłby prezentację odkurzacza u siebie? Jeśli poda mi pani numer telefonu, to nie będzie pani musiała czegokolwiek załatwiać. Zadzwonię i powołam się na panią. Jak
godność, żebym wiedzał?
W  tym momencie zrozumiałam, że padam ofiarą wymuszenia ujawnienia danych osobowych, a wskazówka zegara niebezpiecznie zbliża się do piątej. Nie siląc się na uprzejmości, rzuciłam panu krótkie „do widzenia” i odłożyłam słuchawkę. Nie zdążyłam ruszyć się z miejsca, gdy telefon ponownie się rozdzwonił. Tym razem dźwięcznie przywoływała mnie do siebie komórka. Na wyświetlaczu zobaczyłam nieznany mi numer. Odebrałam i nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, ten ktoś się rozłączył. Nacisnęłam wybieranie ostatniego
połączenia i cierpliwie czekałam, ale sygnał zajętości nie dawał szans na szybką reakcję. Odpuściłam i wróciłam do wybierania ciuchów.
Jakaś bluzka by się przydała do tych pomiętych dżinsów.

sobota, 13 stycznia 2018

Znowu wygrałam ekskluzywny odkurzacz, czyli jak nie zwariować od nadmiaru okazji

Tak jak większość z nas dzień po dniu jestem nagabywana przez osoby trudniące się oferowaniem usług i produktów drogą telefoniczną. Zazwyczaj szybko dziękuję za ofertę i zanim jeszcze dokończę mówić słyszę, że dzwoniący rozłączył się uznając, że szkoda na mnie czasu. Słusznie. Trzykrotna oferta z jednej firmy to był do niedawna rekord. Już nie jest.

Przedwczoraj wyszłam  z siebie i stanęłam obok, bo przesadzili.
 Jestem nadzwyczaj cierpliwym człowiekiem i zdaję sobie sprawę, że telemarketing to część biznesu, a dobry telemarketer sprzeda wszystko. Praca jak wiele innych.
 Sęk w tym, że tak w życiu jak i w pracy potrzebny jest umiar i jeżeli coraz bardziej wnerwiony potencjalny klient warczy:"nie! dziękuję, proszę więcej nie dzwonić" - warczy nadal w miarę uprzejmie, a po piętnastu minutach kolejna panienka proponuje garnki, które same gotują, to coraz trudniej przychodzi bycie uprzejmym. 

I właśnie przedwczoraj siedem razy z rzędu dowiedziałam się, że mój telefon wygrał spotkanie i darmową kawę, a co za tym idzie zostanę szczęśliwą posiadaczką ekskluzywnego odkurzacza. Tylko mam przyjść do ... tu nazwa jednej z oświęcimskich restauracji, i odebrać. 
Zatchnęło mnie ze złości, bo wszystko ma swoje granice, nawet słuchanie siedem razy z rzędu, że mój telefon wygrał cokolwiek. Czyżby w chwilach gdy nie jesteśmy razem brał udział w pokątnych rozrywkach? Jeżeli tak, to trafił mi się hazardzista. 
Odpowiedziałam czekającej na moją jedynie słuszną decyzję kobiecie, że nie skorzystam ponieważ już posiadam odkurzacz, nie mniej ekskluzywny niż ten oferowany, a następnego nie potrzebuję. I tonem, od którego wrzątek zamarza, poprosiłam żeby w końcu przestali mnie zamęczać, bo ja się na numery z wygraniem czegokolwiek nie nabiorę. 

Drugi dzień mam spokój, jeszcze za wcześnie aby otwierać szampana, ale liczę na kilka dni przerwy. A jak nie to kolejny numer dodam do blokowanych. 

niedziela, 7 stycznia 2018

"Obczyzno moja" Eliza Piotrowska

Ojczyzna z obczyzny.


Ponad dwa lata temu pisałam o fascynujących przygodach cioci Jadzi Tutaj :)
Wiedząc, że autorka specjalizuje się w  pisaniu dla najmłodszych czytelników nie przypuszczałam, że kilka wieczorów spędzę z "Obczyzno moja" - książką skierowaną do dorosłego odbiorcy.
 Już sama okładka przyciąga uwagę - wnętrze soczystego, kojarzącego się z latem i beztroską owocu zostało naszpikowane pestkami - piktogramami obwiedzionymi paciorkami różańca. Wielce to wymowne w kontekście  treści. Niełatwej, momentami irytującej, gorzkiej, a jednak tak pełnej prawdy o toksycznym uzależnieniu i bezwarunkowej, pozwalającej na wiele, a często na zbyt wiele, miłości. Miłości do kraju, do tych łąk  i jezior malowanych pędzlem artysty, tatrzańskich szczytów za mgłą i pól obsianych zbożem. I tak jest rzeczywiście bo kraj mamy piękny, tylko czasem przykro patrzeć na sterty śmieci w lasach i zdewastowane przez pseudoturystów góry. Ale generalnie od najmłodszych lat jest nam wpajana miłość do ojczyzny, miłość wielka i okraszona balastem historycznych klęsk. 
Tak jakby smutek i żal za minionym był lepszy i ważniejszy niż radość z życia i momenty beztroski. A jak już bohaterka o wiele mówiącym imieniu Lotta pozwoli sobie na odrobinę radości to zaraz wyrzuty sumienia, poczucie winy... i tak w kółko. 
Dobrze, że z przerwami. 
Lotta uzależniona nie tylko od Polski, ale także od Wertera, tak naprawdę według mnie obrzydliwego egoisty i manipulatora, w końcu podejmuje prawidłową decyzję i wyjeżdża. Szczęście, że do Włoch, a nie na przykład do któregoś z krajów północnych, gdzie ciemno, depresyjnie i jedyne czego nie ma to toksycznej miłości ojczyzny do swoich mieszkańców. 
Wyjeżdża i zabiera ze sobą walizkę, bagaż swoich dotychczasowych doświadczeń, tęsknot i wżartego jak kornik w drewno poczucia winy.
W Rzymie Lotta spotyka Rzymianina i to jest ta jasna strona opowieści o życiu. Fragmenty  skrzą się humorem, niebo z burzowego błękitnieje, a ciepłe morze swoim szumem przynosi ukojenie.
 Dzięki niemu i jego podejściu do życia tak Lotta jak i czytelnik mają szansę na nowy początek. Lotta, nadal nękana wspomnieniami, ale już znajdująca czas na pisanie, naukę i zwykłą codzienność powoli podnosi głowę, rozgląda się, prostuje ramiona.
 Etap włoski to etap pośredni, myślę, że wyjazd z Polski do Brazylii bez włoskiej pauzy byłby dla Lotty szokiem. Dopiero Brazylia i rozmowy z mieszkańcami ulicy przy której znajduje się dom Lotty i Rzymianina pozwalają Lotcie cieszyć się codziennością. 
Cieszmy się razem z nią wędrując uliczkami brazylijskiego miasteczka, które wbrew pozorom nie jest takie małe i takie na krańcu świata. A jak już się ośmielimy i nasz krok stanie się pewny to może nawet sięgniemy po kostium różowej pantery i zatańczymy własną sambę. 
"Obczyzno moja" to moje osobiste, bardzo pozytywne zaskoczenie, książka do której jeszcze wrócę by odkrywać jej kolejne warstwy i cieszyć się ciepłem południa. 
Polecam, czytajcie bo warto. 

Eliza Piotrowska "Obczyzno moja"
Projekt okładki Kuba Sowiński
Wydawnictwo Media Rodzina
Rok wydania 2017
Stron 400

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Media Rodzina

poniedziałek, 1 stycznia 2018

Przysłowia na styczeń

Ładny dzień się zapowiada, nawet słońce przebija się przez chmury. Przed nami kolejne dni kolejnego roku. Czy będzie dobry? Co przyniesie? Tego teraz nie wiemy, ale przysłowia, jak wiadomo będące mądrością narodów, pozwolą nam przygotować się na przewidywane  zmiany w pogodzie.

No to zaczynamy, garść mądrości ludowej: 

1. W styczniu burze i grzmoty - w lato mało roboty.

2. Gdy Trzech Króli mrozem trzyma, będzie jeszcze długa zima.

3. Bój się w styczniu wiosny, bo marzec zazdrosny.

4. Kiedy ptaki w styczniu śpiewają, to im w maju dzioby zamarzają.

5. Jak styczeń zachlapany, to lipiec zapłakany.

6. Kiedy styczeń najostrzejszy, tedy roczek najpłodniejszy.

7. Po styczniu jasnym i białym będą w lato upały.