Kupiłam choinkę, mała jest i sztuczna, ale po latach pustki w choinkowym kącie znowu zabłysną światełka. Kiedyś było inaczej...
Choinka zawsze była prawdziwa, z lasu przywoził ją wujek Marian, albo dziadek kupował gdzieś po drodze na trasie Katowice-Oświęcim i wnosił do domu pachnącą żywicą i zimą. Baniek na choinkę nie mieliśmy dużo i nazywaliśmy je bombkami. Kilka sztuk malowanych ręcznie, które jako dziecko dostałam od taty, mieniące się kolorami tęczy szklane sople i owinięte w barwny, też błyszczący papier cukrowe patyczki. A oprócz tego całego dobra kraszonego włosem anielskim, a w chwili posuchy prawdziwą watą pozorującą kupki śniegu wśród gałęzi, obwieszaliśmy choinkę czekoladkami, cukierkami, batonikami i nawet wśród tych słodyczy trafiała się duża czekolada. Na okrasę małe jabłuszka i pierniczki, jeżeli zdarzył się rok, że ktoś z domowników, najczęściej babcia, miał ochotę na wycinanie pierniczków. Całość przyozdabiały światełka w kształcie świeczek na klamerki.
Kiedyś dostałam prawdziwe bombki, to znaczy reszta też była prawdziwa, szklana, nie tak jak teraz chińsko-plastikowa, ale te bombki zostało zrobione specjalnie dla mnie. Były cztery, srebrzysto się mieniły i gdy przeglądałam się w nich jak lustrze zniekształcały w zabawny sposób moje odbicie. Każda z tym bombek była inna, magiczna. Mam je do dzisiaj.
W 1990 roku wiadomo było, że dziadek jest już bardzo chory i ani transport koniaku, ani dolarowe koperty nie pomogły w leczeniu. Trzeba było, nie żeby pogodzić się z nieuniknionym, ale przyjąć do wiadomości, że ta wigilia może być ostatnia. Rodzina uradziła, że tym razem w komplecie, i tak niepełnym, spotkamy się przy stole. Choinkę kupiłam wcześniej na targu, wybujała była, pachnąca, nieco naturalnie krzywa. Tym razem bez słodyczy obwieszających gałęzie, ale też pięknie przystrojona. Biały obrus, sianko pod nim suszone wcześniej i potrawy te co zawsze tradycyjne. Opłatek i rodzina nieco sztucznie składająca sobie życzenia. Bo jakże tu zdrowia życzyć, skoro choroba w domu. Jak się zachować by nie urazić, przykrości nie sprawić. Dziadek z ledwością siedział przy stole i zamglonymi oczami spoglądał na dzieci. Nawet nie wiem czy je wyraźnie widział, zmęczony tym zgiełkiem, bo osób może i nie dużo było, ale więcej niż zazwyczaj. Mama rozchorowała się, co było do przewidzenia, wcześniej bez hamulców rzucając się w porządki świąteczne. Babcia po raz drugi sprawiła karpia, wcześniej to było zadanie dziadka. Smażyłam te karpie połykając łzy, bo jak tu wszystko ogarnąć, gdy mąka sypie się wokół półmisków, jajka rozbełtane, w kuchni gorąco, a dzwonka karpia jak na złość nie chcą się opiec równo i apetycznie. A może powód był dużo bardziej prozaiczny, nigdy nie lubiłam karpia i ten wigilijny, tradycyjny, ledwo przechodził mi przez gardło. Od następnego roku w wigilijne menu wprowadziłyśmy, już w trójkę, filety z mintaja, urozmaicane, ale tylko w latach prosperity, sandaczem. Wystarczyło.
A wracając... to była bardzo krótka wigilia, wszyscy, tak po latach myślę, rozeszli się do siebie z pewną ulgą i poczuciem spełnionego obowiązku.
Dzisiaj policzyłam, że dziadek drugiego marca 2015 roku miałby sto lat, jego ojciec, a mój pradziadek dożył osiemdziesięciu siedmiu, trzy dni przed śmiercią rzucając palenie, co było sygnałem, że zachodzą zmiany. Dopóki pamiętamy, nasi bliscy są wśród nas i tylko pamięć chroni ich przed zapomnieniem. Ja pamiętam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz