Śnieg oprószył dachy pobliskich domów, jest zimno i mało przyjemnie. Wiadomości nie nastrajają optymistycznie, wspomnienie pełnych zawirowań grudniów powraca. A przecież człowiek do życia nie potrzebuje zbyt dużo. Spokoju, poczucia bezpieczeństwa, ciepłego posiłku. Świadomości, że jest się potrzebnym.
Chandra mnie dopadła, wiatr wyciska łzy z moich i tak już czerwonych od płaczu oczu. Bezradność, rzadko czuję się bezradna, ale się zdarza. Niestety. I gdy już myślę, że czas się zwijać, a dewiza "umierać tylko w ostateczności" jest tylko napuszonym sloganem, bo wiadomo, że jak przyjdzie na mnie czas to niewiele będę miała do powiedzenia, przypominam sobie babcię Rozalię.
Babci Rozalii już od lat nie ma wśród nas, ale wspomnienie przychodzi znienacka, tkwi jak drzazga i już wiem, że muszę o niej napisać.
Babcię Rozalię poznałam ćwierć wieku temu, gdy w czasie wykonywania obowiązków zawodowych, brnąc przez metrowe zaspy dotarłam do drewnianej chaty na skraju wsi. Dach chałupy uginał się pod naporem śniegu, drewniane okiennice chwiały się na wietrze. Chylące się ku upadkowi resztki płotu ginęły w bieli. Było mroźne, grudniowe przedpołudnie. Gdy wychodziłam do pracy temperatura dochodziła do -15 stopni. Gdy dotarłam do ostatniego domu w spisie byłam zesztywniała z zimna, na policzkach zamarzały mi łzy, a ja marzyłam żeby się ogrzać.
Droga do chałupy była odśnieżona, więc mogłam swobodnie dojść do drzwi zza których dobiegało szczekanie psa. Widać wyczuł obecność kogoś obcego. Liche drzwi zbite z desek nie stanowiły dostatecznej bariery od mrozu, a jednak gdy się otworzyły buchnęło na mnie ciepło.
W drzwiach zobaczyłam starszą kobietę, gdy wyjaśniłam w jakiej sprawie przyszłam wpuściła mnie do środka.
Babcia Rozalia miała już po osiemdziesiątce, a za sobą ciężkie życie.Wiele lat temu uległa wypadkowi i odtąd poruszała się zgięta wpół, prawie pod kątem prostym. Usiadłyśmy przy stole nakrytym ceratą, babcia postawiła czajnik na węglowym piecu i podłożyła, żeby się dobrze paliło. Przy piecu wylegiwał się nieduży piesek, czujnie przyglądający się, czy ukochanej pani nic nie zagraża. W kącie kuchni miały swoją zagródkę trzy kury, babcia przeniosła je z kurnika żeby nie zmarzły. Z każdego kąta wyzierała bieda, ale babcia Rozalia mówiła, że najważniejsze to móc sobie samemu radzić, dopóki starczy sił. Bo trzeba drewno porąbać, w piecu rozpalić, wodę ze studni przynieść, odgarnąć śnieg, ugotować obiad, dać psu i kurom jeść. Posprzątać w chałupie i uprać. Przeżyć. Przetrwać kolejny dzień. Tydzień. Miesiąc. I tak od lat.
Babcia Rozalia była sama, nie wiem, może gdzieś w świecie żyły jej dzieci albo wnuki. Nie zapytałam.Ale wiem, że najważniejsze to przeżyć. W zgodzie ze sobą i własnym sumieniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz