Mrówki jakie są, każdy wie i przypuszczam, że mało kto chciałby je gościć w charakterze sublokatora. Ale zdarza się, że mrówki nie pytają o zgodę i wprowadzają się do nas bez uprzedzenia.
Sobota rano.
Jadłyśmy z mamą śniadanie przy okazji robiąc sobotnie plany. Śniadanie - już prawie zjedzone, po śniadaniu ja szybkie zakupy, mama szybki obiad. Ja po powrocie odkurzanie całego domu, mama, jak zawsze, mycie podłóg. A reszta czasu na ogród, który przez tydzień obfitych opadów zarósł i przestał przypominać przytulny zakątek. Teraz to dżungla traw i chwastów.
Jak postanowiłyśmy, tak było.
Do momentu.
Mama właśnie podłączała kosiarkę, a ja pracowicie odkurzałam jej pokój, gdy przy podstawie lampy, wysokiej, stojącej przy kanapie, idealniej przy czytaniu, zauważyłam mrówkę.
Żeby to jedną, było ich całe stado, maszerowały wzdłuż wykładziny kompletnie nie przejmując się moją skromną obecnością.
Wyłączyłam odkurzacz, odsunęłam kanapę i zajrzałam za nią, a ściślej mówiąc pod wykładzinę.
Mrówek było więcej, bardzo dużo więcej.
Przypomniałam sobie mecz Polska-Grecja, 2012 rok, nalot mrówek rozpoczął się w czasie pierwszej połowy meczu pikowaniem do mojej szklanki z moją herbatą.
Te mrówki wyglądały na chodzące.
Dzięki i za to.
Poszłam poinformować mamę o lokatorkach.
Jakoś nie była zdziwiona.
- Nie mówiłam ci, ale jak się rano obudziłam to zobaczyłam jak mrówka maszeruje po mojej ręce i pomyślałam, że przyniosłam z ogrodu jakąś wielbicielkę darmowego transportu.
Nie z ogrodu, same przyszły nie pytając, kanałami domowymi.
Odsunęłam meble od ścian, bo nie było innego wyjścia.
Odkryłam solidne gniazdo, czarno było od rojących się mrówek, które rozchodziły się po całym pokoju. Przy nodze komody odkryłam kupkę piasku.
Posypałam proszkiem do pieczenia tworząc barierę, tak żeby nie przechodziły dalej. Zdziwiły się i trochę zbielały, ale ekspansja trwała.
Chciałam je jakoś zebrać i wyprowadzić, ale z kanału wychodziły następne osobniki.
Czas uciekał, ogród sam się pielił.
Musiałam zrobić to czego nie lubię najbardziej i użyć środki chemiczne.
Po pamiętnym lecie 2012, gdy przez trzy tygodnie pierwszą rzeczą po obudzeniu było pozbywanie się mrówek zaściełających swoją wątpliwą obecnością okna do połowy, zawsze mam w domu odpowiednie środki.
Wyprowadziłam z pokoju wszystko co wyprowadzić się dało, zamknęłam okna, omotałam się czarnym szalem zakrywając usta i nos i przystąpiłam do pracy.
Psikałam przy linii podłoga-ściana, na mój gust dość obficie. Szybko, bo takie prace trzeba wykonywać szybko.
Uznałam, że już i wypadłam z pokoju.
Po półgodzinie weszłam z powrotem.
I musiałam powtórzyć operację.
Potem odkurzanie, mycie i znowu, następne.
W końcu poszłam po rozum do głowy i przypomniałam sobie, że posiadam wiaderko masy gipsowej, więc otworzyłam wiaderko i zagipsowałam wloty do korytarzy, z których jak przypuszczałam mrówki przyszły. To nie jest miła robota, a ja zawsze denerwuję się, że nie ma innego wyjścia i muszę.
Po tamtych trzech tygodniach walki, gdy używałam wszelkich sposobów, byle nie chemia, skapitulowałam. Mam nadzieję, że znowu przez przynajmniej trzy lata będzie spokój od nieproszonych gości.
I w ten sposób nie wyrwałam ani jednej trawki, ta sobota zdecydowanie należała do mrówek.
A po wszystkich chemicznych pracach, zwłaszcza tego rodzaju trzeba pić mleko, dużo mleka bo drobinki substancji zabójczych dla owadów są także niebezpieczne dla ludzi. I myjemy siebie i ręce, nawet jeżeli używaliśmy rękawiczek lateksowych.
Ostrożności nigdy za dużo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz