Wczoraj byłam w bibliotece i jak zawsze zajrzałam na półkę z książkami szukającymi drugiego domu. Ucieszyłam się bardzo na widok znajomej okładki z rysunkiem Tadeusza Michaluka i do kolekcji książek Joanny Chmielewskiej przybył następny egzemplarz. Brakuje mi jeszcze pierwszego wydania, ale na pewno z czasem na nie trafię. A poniżej przypominam recenzję "Lesia" jedną z wielu napisanych dla Klubu MOrd jakiś czas temu (czyli tak mniej więcej sześć lat wstecz)
Lesio to Lesio, nie ma takiego
drugiego w naszej literaturze, a i w życiu zapewne można by ze świecą szukać i
nie znaleźć, co stwierdzam ze smutkiem. Artystyczna dusza uwięziona w ciele
architekta. Architekta bardzo zdolnego, momentami wręcz genialnego(kolorystyka
wnętrz), jednocześnie architekta niesubordynowanego, wiecznie spóźniającego się
do pracy. Architekta, który z koszmaru kierownika pracowni potrafi przeistoczyć
się w spełnienie marzeń tegoż kierownika.
Artystycznym duszom tak naprawdę do szczęścia potrzeba niewiele. Odrobina
wolności, niezależności, nieregulowany czas pracy, swoboda w uleganiu
natchnieniom i ta świadomość, że dzisiaj nie idę do pracy, dzisiaj tworzę.
To
wszystko czego potrzebuje Lesio, artysta żyjący w świecie dominujących kobiet.
Najważniejsze z nich to: Kasia, małżonka zdecydowana postawić na swoim, nawet
za cenę zniszczenia wazy na zupę, Barbara, koleżanka z pracy, kobieta, która
nie zwraca na Lesia uwagi, a jeżeli to w sensie negatywnym, jednocześnie
zaprzyjaźniając się z jego żoną, oraz pani Matylda personalna jak z koszmarnego
snu. Kobieta stanowcza i nieustępliwa, władająca wyobraźnią Lesia i książką
spóźnień. Personalna, którą Lesio musi zabić.
Niestety nie jest łatwo zabić
personalną.
Lesio sięga po stare, sprawdzone metody, wszak trucizny mają na swoim koncie
wiele ofiar. Lesio do trucizn zalicza także poczciwego gronkowca. Zamrożone
lody rozmraża, potem zamraża, potem o nich zapomina, zostawia w biurze budząc w
dotąd niezbyt przyjaznych współpracownikach ciepłe uczucia. Jest lato, wszyscy
mają ochotę na prawie płynne lody. Ponieważ wszystko za co chwyta się Lesio
kończy się na opak, zamiast martwej pani Matyldy mamy wdzięczną panią Matyldę -
lody jej smakowały.
Lesio przerzuca mordercze zapędy z personalnej na osobnika płci męskiej
obdarowywanego łaskami przez Barbarę. Osobnik uchodzi z życiem. Wszystko kończy
się dobrze, a pracownia jako twór zbiorowy przystępuje do konkursu
architektonicznego. Wygranie tego konkursu stanowi szczyt marzeń kierownika.
Pracownicy porzucają inne intratne zlecenia i oddają się pracy przy projekcie.
Jest to nieco kosztowne zajęcie, więc pogrążają się w długach. Nie widząc
innego rozwiązania wypełniają kupony toto lotka i powierzają je Lesiowi. Lesio
po drodze z pracy spotyka kolegę, którego opuściła narzeczona. Potem spotyka
różowego słonia i życzliwego milicjanta.Czas się kurczy.
Dobrze, że nie trafili szóstki, byłby kłopot.Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawia iż wszystko kończy się dobrze, a nawet bardzo dobrze.
"Lesio" to moje długotrwałe zauroczenie. Nigdy nie usiłowałam wyobrazić sobie jak wygląda, chociaż Lesio ma swój wyjątkowy pierwowzór.
Lesio to dla mnie zbiór pewnych cech charakteru, zachowań, które Go tworzą.
Lesio jest dobrym duchem ciężkich dni, gdy pogoda nijaka, gdy weny brak, a każda
inna książka wydaje się nudna już po dwóch stronach.
Czytając wczesne książki Joanny Chmielewskiej usiłuję sobie wyobrazić jak
wyglądałaby akcja gdyby były osadzone w dzisiejszych realiach. Jak potoczyłyby
się losy bohaterów i skąd by wytrzasnęli przedwojenny astralon? Komu chciałoby
się dopinać garby i robić z siebie idiotę tylko po to by uratować honor kolegów
architektów? Komu chciałoby się tłuc fiacikiem po bezdrożach w poszukiwaniu
niepryskanej marchewki? Zastawiać pułapki na raki. Czy w naszych rzeczkach są
jeszcze raki? Podobno raki lubią czystą wodę. Może się przystosowały tak jak my
wszyscy do całkiem innych czasów. Tylko czasem pamięć wraca i trochę smutno.
A lekturę "Lesia" polecam jak lek na całe zło. Zamiast antydepresantów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz