Zazwyczaj gdy dopada mnie chandra połączona z życiową niemocą, oddaję się porządkom, tak jakbym w ten sposób układała nie tylko ciuchy, doniczki, puszki po farbach i z farbami, ale przede wszystkim własne, pozostające w totalnym rozpirzu myśli. Ciężko mi się skupić, mam problem z przyjęciem gradacji ważności spraw, które jedna po drugiej ustawiają się w kolejce do realizacji.
Krzyczą jedna przez drugą.
Ok, trzeba to trzeba, nie ma to tamto.
Postanowiłam, że w niedzielę posegreguję te piętrzące się na biurku papiery, skończę autoryzację wywiadu (ogromny wyrzut sumienia bo wprawdzie nie na już, ale ile można), napiszę kolejny tekst do zbioru legend i może w końcu napiszę zaległe opinie o przeczytanych książkach. Wypadałoby bo zauważyłam, że chronicznie zapominam co przeczytałam, a tak byłoby na blogu. Wspomogłabym szwankującą mi pamięć.
Porządnie!
Ścieranie kurzy, odkurzanie parteru i piętra, ogólne ogarnianie pomieszczeń, trzy prania.
Było dobrze do momentu.... pot lał mi się z czoła, ale nie odpuszczałam. Mój nieco już zamglony wzrok padł na blat pomocnika,( to taki mebel z lat sześćdziesiątych, podobny do komody).
A właściwie na zalegające na blacie narzędzia malarskie i inne drobiazgi, które równie dobrze mogły stać gdzie indziej. Nachyliłam się, sięgnęłam po zegarek typu budzik, metalowy, trzymany wśród rupieci przez sentyment, ręka mi się omskła, zegarek się zakolebał, wpadł na butelkę ( pomalowaną dawno temu srebrną farbką na okoliczność świąt, w choinki) butelka upadła i poturlała się na skraj blatu mebla, przy okazji pociągając za sobą budzik. Zanim zdążyłam się zorientować w sytuacji oba przedmioty zakolebały się powietrzu i pokonując strome schody dzielące piętro od parteru upadły na kamienne płytki podłogi. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, które w promieniach padającego z okna światła błysnęło zielenią. Następne pół godziny spędziłam na zamiataniu i szukaniu szkalnych drobinek.
Ale nie zraniłam się, tylko poszłam w straty na drobiazgach.
Myłam naczynia i automatycznie przy myciu sięgnęłam po mini literatkę z uszkiem, ostatnia się ostała, zazwyczaj trzymałam w niej kwiatki. Chciałam ją umyć, zamiast gąbki wraziłam do niej palce... po chwili krew bluzgała, ja bluzgałam, po naczyńku pozostało wspomnienie. Przecięłam środkowy palec lewej ręki, rana głęboka, długa na 1,5 centymetra. Odkaziłam porządnie wodą utlenioną i spirytusem. Jak na dzisiaj mam szlaban na wszystkie prace domowe i zakaz dotykania szklanych przedmiotów obowiązujący do odwołania. Bo przy tych moich zdolnościach nie wiadomo co jeszcze mogłabym wykombinować.
Zdjęcia krwawiącego palca nie załączam, mamy niedzielę, przed obiadem :) ale poniżej szklane resztki. Przyznacie, że ładny ten odcień zieleni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz