Pogoda u nas taka jak w większości kraju, jak nie leje to pada. Pewna handlarka z Ustronia przyjeżdżając do nas po towar, było to w zamierzchłych czasach, gdy pracowałam w handlu, na deszcz mawiała "padze". I tak została panią padze. Sympatyczna to była kobieta i określenie handlarka jest wobec niej na miejscu. Handel miała we krwi. Ale ja nie o tym.
Padze, humory nie dopisują, kto miał urlop to już zapomniał, kto jeszcze się nie wybrał na wypoczynek, czeka na poprawę pogody, albo na kilka dni urlopu :)
Poza tym jakoś tak się dziwnie porobiło, że doszedł do mnie sens powiedzenia: "nie wszystko złoto co się świeci" i łapnęłam trochę stresu. Gdy zaczynam się stresować, jak na zawołanie odzywa się arytmia moja ukochana i serduszko pika mi z niedozwoloną prędkością. Nie przejmuję się tym nadmiernie, bo skoro pika, to jeszcze żyję i jeszcze może napiszę parę książek. Ale z kolei w takich okolicznościach, to ja się kładę na kanapie, żeby poleżeć chwilę i śpię dwie, trzy godziny. A jak śpię, to śnię.
Wczoraj spałam sobie smacznie i nagle zaczęło coś wyć. Sygnał był nierozpoznawalny i mógł oznaczać wszystko, poderwałam się od razu na równe nogi zapominając o pikaniu, włożyłam okulary na zapuchnięte oczęta i na azymut pobiegłam w stronę piwnicy. Śniło mi się, że jest zimno i koniecznie muszę zapalić w piecu. Przy drzwiach się opamiętałam, że niekoniecznie, na termometrze 23,5 stopnia, zimna nie ma. Wracając wyjrzałam przez okno, to trzy psy obszczekiwały jednego. Każdy z psów dysponował innym tembrem głosu i wychodziła z tego kakofonia dźwięków.
Dzisiaj tak samo, położyłam się i przyśniła mi się moja Stellunia. Wybierałyśmy się do weta żeby ją zaszczepić. Siedziała taka grzeczna, biało-ruda, ślicznie wyczesana i czekała aż się pańcia pozbiera. A pańcia jak zawsze miotała się w poszukiwaniu rzeczy niezbędnych.
Obudziłam się i uświadomiłam sobie, że Stelluni nie ma już z nami ponad rok, ale wierzę, że patrzy gdzieś tam zza Tęczowego Mostku, czy z Zielonej Doliny i przechylając lekko główkę relacjonuje moje poczynania Bartusiowi, Dince, Kubusi, Nerowi, małej Mimi i pierwszej Stelli i Sabie. Bo wiem, że oni gdzieś tam są, już wolni. A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie chodziłyśmy do weta na szczepienie, tylko zaprzyjaźniony wet przychodził do nas :)
A jak już wstałam, powspominałam i wróciłam do pionu, to zabieram się za pisanie. Mam nadzieję, że to co wymyśliłyśmy z koleżanką rozbawi czytelników.
Przynajmniej taki jest plan :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz