niedziela, 5 marca 2017

"Alibi" opowiadanie z serii Komisarz Jodła na tropie


Alibi 


Autor: Iwona Mejza

Komisarz Jodła nudził się jak mops. Na zielonym ekranie monitora widniał w połowie ułożony pasjans. Za oknem zapadał szybki, zimowy wieczór. Na dworze nieustannie sypał śnieg tworząc prawdziwie świąteczną atmosferę. Bogato przystrojone wystawy okolicznych sklepów przyciągały wzrok feerią barw. Dookoła migotały lampki made In China; a to święty Mikołaj w saniach zaprzężonych w wybujałe renifery, a to znowu na następnej wystawie założonej delikatesami,  złociście połyskujący, rozkoszny, malutki renifer w czerwonej czapeczce okolonej białym futerkiem, oczywiście w towarzystwie Aniołka. Sam kicz i bajka. Opustoszałymi ulicami przemykali ostatni przechodnie spieszący się  do domów. Zaspy na chodnikach rosły z minuty na minutę, a świeży śnieg w świetle lamp ulicznych przyciągał oczy wszystkimi kolorami tęczy. Był dwudziesty czwarty grudnia. Wigilia. Dzień, który rodacy najchętniej spędzają w domu.
Komisarz Jodła od ponad dziesięciu lat szczęśliwie rozwiedziony, biorąc świąteczne dyżury, świadczył przysługi bardziej obrośniętym w rodziny kolegom. Sam nie przepadał za świętami, bo co to za przyjemność jeść samotną wigilię sprowadzoną do barszczyku z torebki i mrożonych pierogów z kapustą i grzybami. Gdyby miał dzieci, gdyby żyli rodzice… A tak, wolał czas świąt spędzić w murach komendy.
Komisarz wstał z obrotowego krzesła, przeciągnął się i ziewnął. Zapowiadał mu się długi, nudny dyżur, okraszony grami komputerowymi, kawą jak siekiera i lukrowaną makówką. Mówi się trudno. Pochodził przez parę minut po pokoju, spojrzał w ciemne okno, podszedł i zasunął roletę. Zrobiło się przytulniej. Wrócił do biurka i wzdychając ciężko usiadł. Żeby zrobić cokolwiek zaczął przeglądać bieżące raporty. Zawsze miał nadzieję, że trafi na coś ekstra, sprawę, która pozwoli mu zasłynąć wśród kolegów i zyskać miano TEGO komisarza Jodły, a nie Jodły, nudziarza, przeciętniaka. Niestety w raportach też królowała przeciętność.
Napad na staruszkę: w wyrwanej torebce znajdował się dwudziestoletni portfelik i papierowe dziesięć złotych, oraz obrazek ze świętym Krzysztofem, pamiątkowy, po mężu kierowcy. Torebka też niewiele warta, wprawdzie skóra, ale wytarta na brzegach i rączka dorabiana niedawno przez szewca, bo ta co od nowości była zdążyła się całkiem przetrzeć.
Sprawcy oczywiście nie ujęto. Teraz młodzież szybko biega, a los napadanych staruszek niezbyt obchodzi zajętych własnymi sprawami przechodniów.
Zima, święta, zakupy. A właśnie... zakupy. Znowu złapano małoletniego złodzieja w nowo otwartej galerii handlowej. W tejże samej galerii dwie nieletnie czyniły sprośne oferty aspirantowi Kulikowi. Chłopak jest przystojny, wygląda bogato, to i czyniły. Komisarz Jodła już dawno przestał się dziwić zmianom kulturalno-obyczajowym zachodzącym w ekspresowym tempie. O tempora, o mores! Jak mawiał mędrzec całe wieki temu. Nudą wiało nawet z raportów pisanych byle jak, na szybkiego. Komisarz  odsunął korytko z papierami na brzeg biurka. Był zniechęcony! Że też nie pomyślał o zabraniu z domu czegoś do czytania. Jakiś krwisty kryminał sprawiłby mu przyjemność. Nagle wśród narastającej ciszy rozległ się dźwięk telefonu. To dzwonił Janiak z dyżurki. Pytał czy może wpuścić do komisarza obywatelkę Mariannę Kornaś.
- A wpuść, wpuść - ożywił się komisarz. - Powiedziała w jakiej sprawie? -  dopytywał się.
- Pani mówi, że tylko tobie powie bo to skomplikowane i nie będzie dwa razy tego samego powtarzała. - Odpowiedział zmęczonym tonem dyżurny Janiak. Janiak miał rodzinę i dyżur przypadł mu w drodze losowania. Ktoś musiał zostać.
- No to czekam. - Komisarz Jodła przygładził i tak krótkie włosy, poprawił kołnierzyk koszuli. Strzepnął z piersi resztki makówki. Lukier lubi się przylepiać do wełny, a dzisiaj akurat włożył wełniany sweter w ulubione norweskie wzory. Tak przygotowany patrzył wyczekująco w stronę drzwi, ciekawy jak wygląda zapowiedziana pani Marianna.
 Nie czekał długo, jak na życzenie drzwi otworzyły się cichutko, tak jakoś ukradkiem, a on aż się wzdrygnął. Stała przed nim młoda jeszcze kobieta, włosy w kolorze mysiego futerka i wyzywający makijaż nie dodawały jej urody. Widać było, że niedawno płakała, pod oczami utworzyły się dwie, synchroniczne, czarne  smugi.
- Czy można? - zapytała. Głos miała cichy, ale miły dla ucha.
- Proszę, niech pani wejdzie, proszę usiąść. - Komisarz wyszedł zza biurka i podsunął kobiecie krzesło. Czuł, że tak wypada. - W czym mogę pani pomóc? - zapytał łagodnie.
Kobieta usiadła, machinalnie strzepała z płaszcza płatki topniejącego śniegu, torebkę z tkaniny haftowaną w kwiatowe wzory przewiesiła przez oparcie krzesła. Zakłopotana wyłamywała palce nie odzywając się.
- Proszę pani -  komisarz chciał jej pomóc. Widział, że z kobietą dzieje się coś bardzo złego -  jestem tutaj po to żeby pani pomóc, ale jak na razie nie wiem w czym - pochylił się ku niej w geście zatroskania.
Kobieta zadrżała jakby obleciały ją dreszcze. Tak też mogło być. Nie była zbyt odpowiednio ubrana jak na taką pogodę. Podniosła głowę do góry i spojrzała komisarzowi prosto w oczy. - Panie komisarzu, mój mąż chce mnie zabić - powiedziała  cicho.
- Zabić? Skąd pani o tym wie? - zapytał błyskotliwie Jodła.
- Wiem, więcej, jestem tego pewna. -  Kobieta ożywiła się, a na jej policzki wypełznął nieśmiały rumieniec. - Panie komisarzu, ja nie zwariowałam, tylko od jakiegoś czasu mój mąż zachowuje się w podejrzany sposób. Już dwa razy, prawie cudem uniknęłam śmierci.
- Ależ…
- No tak - pani Marianna przerwała komisarzowi. - Za pierwszym razem cudem zdążyłam uskoczyć przed rozpędzonym motocyklistą, wiem że mógł to być przypadek, ale drugi raz na pewno nie. Widzi pan, mieszkamy w starym domu. Jest wprawdzie wyremontowany, ale zawsze jest coś do zrobienia. A to drzwi się zacinają, a to podjazd trzeba  nowy ułożyć, a to znowu okno  wymienić. I właśnie, od dawna była mowa, że musimy zmienić schody do piwnicy. Mamy drewniane, skrzypią jak się idzie. Przecież sama nie naprawię - kobieta spojrzała na komisarza z takim wyrzutem, że poczuł się zobowiązany potwierdzić: - Oczywiście, że nie!
- No właśnie!  Mówiłam mężowi, żeby zrobił z nimi porządek, a potem to poszło w zapomnienie. I właśnie wczoraj otwieram drzwi do piwnicy i chcę zejść, a tam, wyobraża pan sobie - wzburzona kobieta spojrzała na komisarza - nie ma schodów! Znikły! Przecież jak bym nie popatrzyła to bym się zabiła na miejscu. Właśnie dlatego przyszłam, bo pan sobie wyobrazi, że mój mąż upiera się, że mówił mi o demontażu tych schodów. Nic mi nie mówił, jestem pewna! On chce mnie zabić, ale tak żeby wyglądało na wypadek, wtedy zgarnie cały majątek i będzie go przepuszczał z panienkami!
- Ależ proszę pani to nie świadczy o tym, że mąż chciał panią zabić. Może faktycznie mówił, tylko pani nie zwróciła uwagi.
- Panie komisarzu, ale to nie wszystko. Jestem pewna, że nie mówił. Proszę pana, jesteśmy małżeństwem od prawie siedmiu lat. Nie znaliśmy się zbyt długo, ale cóż, pobraliśmy się. Ja byłam po rozwodzie, Krzysztof był wolny, dużo młodszy ode mnie. Imponował mi, zakochałam się - kobieta westchnęła przeciągle. - Nie byłam biedna, wręcz przeciwnie, miałam własną, dużą firmę. Pracowaliśmy razem, i tak z czasem to mąż zaczął o wszystkim decydować. Niby firma była moja, ale on był szefem. I tak krok po kroku odsunął mnie od interesów, od spotkań z kontrahentami. Doszło do tego! - Kobieta sapnęła z oburzenia -  że mąż zaczął się chwalić, że taka dobra kondycja firmy to jego zasługa, że tylko dzięki jego pracy… Dla mnie stał się coraz częściej  nieprzyjemny, agresywny. Zaczęłam się go bać! - Prawie płakała. Komisarz widział jak jej ręka wędruje do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu chusteczki do nosa.
- Dlaczego się pani z mężem nie rozwiedzie? Przecież to zawsze najprostsze rozwiązanie! - zapytał przytomnie. Nigdy nie potrafił zrozumieć kobiet, które za wszelką cenę pozostawały w toksycznym związku małżeńskim.
Kobieta pokręciła przecząco głową i jeszcze bardziej przygarbiła szczupłe ramiona. 
- Nie mogę. Powiedział, że prędzej mnie zabije, niż da mi rozwód. A jeszcze dochodzi podział majątku, nie spisaliśmy intercyzy… Same kłopoty! Na szczęście nie mamy dzieci. Poza tym nie mam świadków. Przy ludziach Krzysztof jest najczulszym z mężów. Z tym, że wśród ludzi nie bywamy zbyt często. Niech pan spojrzy jak wyglądam, zaniedbana, starzejąca się kobieta. Jeszcze dwa lata temu było całkiem inaczej. Prowadziłam  firmowe interesy, spotykałam się z ludźmi, wyjeżdżałam. W ciągu tych dwóch lat mój mąż odciął mnie od wszystkich kontaktów. On mnie nie bije, o nie! Jest na to za sprytny. On mnie dręczy, on mnie upokarza, i ja właśnie dlatego przyszłam do pana. Przyniosłam takie oświadczenie, taki list żeby pan wiedział jak to wszystko wygląda. Żeby pan przeprowadził porządne śledztwo, jeżeli mnie się coś stanie. To na pewno będzie jego wina! On jest chytry. Wynajmie kogoś żeby mnie zabił. Jakiegoś zbira, który mnie napadnie i nic mu pan nie udowodni! Będzie miał na pewno żelazne alibi. Zobaczy pan! - wykrzyknęła w nerwach.
- Wolałbym nie - odmruknął komisarz i podsumował: - jeżeli dobrze rozumiem oskarża pani męża o usiłowanie zabójstwa?
- Nie, na razie nie. Ja wiem, że ten motor i te schody to jego sprawka, ale nie mogę tego udowodnić. On mnie na razie straszy, mówi co mi zrobi, ale nie robi – wykrzyknęła, potem drżącą ręką otarła łzy i spokojniejszym tonem dodała -  niech pan po prostu zachowa mój list. Na wszelki wypadek, na potem. W razie czego. 
 Wyjęła z wilgotnej torebki, zaklejoną  kopertę i podała ją komisarzowi. Ten wziął ją i schował do szuflady biurka, nie oglądając zbyt dokładnie.
-  Proszę się nie martwić, na pewno wszystko się dobrze ułoży - pocieszył ją. - Na pewno dojdzie pani do porozumienia z mężem, proszę z nim porozmawiać, może pani mylnie odczytuje jego zachowania?  Gdyby pani chciała jeszcze porozmawiać ze mną lub złożyć oficjalną skargę to jesteśmy do dyspozycji. - Komisarz chciał jej pomóc w jakikolwiek sposób.
Jego ostatnie słowa zabrzmiały jak zakończenie rozmowy i tak zrozumiała je kobieta. Energicznie wstała z twardego, służbowego krzesła, zapięła biały, wełniany  płaszcz i zdjęła torebkę z oparcia krzesła. Przeszła parę kroków w stronę wyjścia,  przy samych drzwiach przystanęła i powiedziała: - Panie komisarzu, nawet pan nie wie jak mi pan pomógł. Mam nadzieję, że nie wziął mnie pan za wariatkę. Nie chciałabym żeby pan tak o mnie myślał. To co panu powiedziałam to niestety sama prawda. Smutna prawda. Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy i jeszcze raz dziękuję panu za pomoc -  podała mu rękę na pożegnanie.
- Ależ ja nic takiego nie zrobiłem - wymruczał zażenowany komisarz i odprowadził ją aż do dyżurki. Chociaż tyle mógł dla niej zrobić.


Doktor Ziębiński, patolog policyjny nie cierpiał takich sytuacji. Tu zaproszenie na bal sylwestrowy, frak wyczyszczony, lakierki wyglansowane, muszka zapięta idealnie. I co? I trup! Jak zawsze! Jakby ci ludzie nie mogli poczekać chociażby do pierwszego dnia nowego roku.  A najlepiej by było, gdyby głupie pomysły z jazdą po ośnieżonych, krętych i zapewne w dodatku śliskich drogach, w celu utraty życia, nie przychodziły im do głowy. Byłoby, ale nie jest, niestety! Teraz tylko on, Roman ma kłopot. Tu kobieta czeka, mają iść na bal, czas leci, jest już późno! Tam też podobno kobieta. Jodła kategorycznie zapowiedział, że ma rzucić wszystko i lecieć. Jemu to łatwo mówić. Siedzi w komendzie, nudzi się, nie tańczy, nie bawi się, to przynajmniej taka nieboszczka mu życie urozmaici. Nie to co on, Roman. Taką babkę poderwał i znowu nic z tego! - Użalał się nad sobą w myślach, zdejmując frak i muszkę. Tam dokąd miał jechać, o wiele bardziej nadawały się puchowa kurtka, walonki i barania czapa.
Samochód, pokryty resztkami opadającej piany, robił przykre wrażenie. Strażacy na wszelki wypadek zabezpieczyli samochód przed pożarem. Rozbita toyota  leżała na lewym boku, zaraz za zakrętem drogi. Prawe drzwi wycięte przez strażaków straszyły metalowymi resztkami. Zanim doktor Ziębiński dojechał, technicy zdążyli już zrobić zdjęcia i zabezpieczyć ślady. Teraz czekali na przyjazd lawety. Jakoś trzeba było ten samochód wyciągnąć. Ciało kobiety leżało przygięte na lewym boku, widać było, że nie zapięła pasów. Głowę, całą skrwawioną pokrywały kawałki szkła. Była martwa. Doktor Ziębiński poczuł się rozczarowany. Taki banał, wypadek samochodowy. Wszystko wskazywało na to, że kobieta, tak jak wstępnie referował mu Jodła, nie wyrobiła na zakręcie, wpadła w poślizg i tyle. I on dla takiej sprawy marnował sobie sylwestra! No nie, on sobie z Kaziem porozmawia przez kupkę kamieni. Ziębiński z powątpiewaniem pokręcił głową, odszedł parę metrów od samochodu. Wszędzie śnieg, ciemność rozświetlały ustawione przy samochodzie reflektory. Popatrzył w czyste niebo, zapowiadał się mroźny styczeń. Ziębiński wdychał mroźne powietrze i powoli zaczynał  się niecierpliwić. Gdzież ten Kazik? Nie musiał daleko szukać, szybko  namierzył  go wzrokiem. A cóż on tam jeszcze w tym samochodzie szuka?!  Ze zdziwieniem zobaczył tył zanurzonego w otworze drzwi komisarza. Po chwili Jodła wynurzył się z samochodu trzymając w rękach coś kolorowego i nie zwlekając podszedł  do patologa.
- Popatrz Roman, torebka ofiary – podsunął mu pod oczy kolorowy kłąb materiału.
- No, że ona ofiara, to prawda. Kto to jeździ w taką pogodę i to tym skrótem -  potwierdził zgryźliwie Ziębiński.
- Ja nie o tym. Tak mi się wydawało, że to ona była u mnie w Wigilię - komisarz powoli otworzył torebkę. Wysupłał z głębin materiału portfel, Duży, męski, otworzył i wyciągnął dowód osobisty. Miał rację, denatką była Marianna Kornaś, żona Krzysztofa Kornasia, lat trzydzieści cztery. Ze zdjęcia w dowodzie patrzyła na nich nawet ładna, sympatyczna kobieta. Mało przypominała tę zmarnowaną, postarzałą Mariannę, która  odwiedziła go tydzień temu.  Zrobiło mu się przykro. Może nie powinien był lekceważyć tego co opowiadała, może powinien był porozmawiać z tym jej mężem w celach profilaktycznych. Może… Był wściekły, przecież ta kobieta miała jeszcze przed sobą wiele lat życia! Przeczuwała niebezpieczeństwo, nie żyje! Jedyne co on może teraz zrobić, to nie dopuścić by zbrodniarz chodził na wolności. Na pewno go dopadnie.
- Przeszukajcie dokładnie teren, ja wiem, że jest zimno, ale musimy wszystko sprawdzić.  Samochód do zbadania. Jest ślisko, ale trzeba sprawdzić przyczynę wypadku! Ta sprawa mi śmierdzi! – wydał polecenie technikom i skierował się do samochodu. Nie mógł zrozumieć co skłoniło Mariannę Kornaś do wyjścia z domu i jazdy w bliżej nieznanym celu. Droga na której zdarzył się wypadek, należała do rzadziej uczęszczanych. Wprawdzie przejezdna, ale kręta, stanowiła tak zwany skrót drogi do miasta. Wynikało stąd, że Marianna Kornaś jechała do kogoś, do miasta.Sportowa , lekka kurtka i jeansy nie wskazywały, by jej celem był bal sylwestrowy. Teraz wszystko w rękach techników i doktora Ziębińskiego, natomiast komisarz zamierzał zacząć śledztwo od przesłuchania męża nieboszczki, Krzysztofa Kornasia. Jeszcze tego wieczoru zamierzał zadać mu parę prostych pytań.
Ściągnięty z domu w trybie pilnym aspirant Kulik pojechał na objazd okolicznych knajp. Podobno Kornaś miał się bawić w jednej z nich. Natomiast komisarz powędrował do prosektorium, królestwa doktora Ziębińskiego. Ten cały wściekły, w zimnym świetle świetlówek popijał kawę, krążąc z kubkiem w ręku nad doczesnymi szczątkami Marianny Kornaś.
- O dobrze, że jesteś. Przyjrzyj się - doktor pokazał głową na ciało denatki.
- No dobra, przyjrzałem się - komisarz z trudem utkwił wzrok w teraz już umytej z krwi twarzy.
- Nie twarz, popatrz na ręce, na przeguby.
- A niech to!, masz rację. Jak ja dorwę tego jej męża, to pożałuje, że się urodził - sarknął.
- To już twoja sprawa. Wygląda na to, że denatka szarpała się z kimś, te obrażenia musiały powstać przed śmiercią. Popatrz jeszcze tu - Ziębiński odstawił kubek na szafkę z dokumentami, podszedł, pochylił się nad zwłokami i delikatnie podniósł głowę nieboszczki. Z tyłu  widniał sporych rozmiarów guz. - Widzisz, może się poszarpali, on ją popchnął, upadła, myślał, że ją zabił i wykombinował to włożenie do samochodu i upozorowanie wypadku. Ale to tylko przypuszczenia, tak na już, więcej będę ci mógł powiedzieć po sekcji.
Komisarz Jodła stał zadumany nad zwłokami, rozważając w myślach tryb postępowania, gdy rozdzwoniła się jego komórka. To aspirant Kulik meldował, że mąż Marianny Kornaś jest już w murach komendy.
- Dobrze, szukaj, może coś znajdziesz, a ja idę przesłuchać tego drania. Podobno balował w Mikado. Teraz trzeźwieje. - Komisarz Jodła z ulgą wyszedł z prosektorium. Lata przyzwyczajenia, ale jednak dzisiaj czuł się tam wyjątkowo nieswojo. Cały czas miał przed oczami zdruzgotaną kobietę szukającą u niego pomocy.
Mąż Marianny Kornaś był wyjątkowo przystojnym mężczyzną w typie latynoskich amantów. Włosy czarne, lśniące od brylantyny, zabójczy wąsik w stylu Leoncia i opalenizna jak z solarium musiały przyciągać uwagę kobiet. Dziwiło w jaki sposób przyciągnęła jego uwagę bezbarwna uroda Marianny. A może to nie o urodę chodziło, tylko o pieniądze?  Komisarz przypomniał sobie uwagę  Kornasiowej na temat posiadanego przed ślubem majątku.
 Kornaś siedział na stołku wiercąc się niespokojnie. Nie bardzo wiedział o co chodzi tym ludziom z policji. Wyglądało na to, że nie grzeszył zbyt wysokim poziomem inteligencji. Aspirant Kulik opowiadał komisarzowi, że mieli trochę kłopotu z zatrzymaniem Kornasia. Ponoć ledwo zdołali wyrwać go z ramion jakiejś nadpobudliwej blondynki, amatorki cudzych mężów. Pijany w sztok twierdził, że nie zna kobiety, kocha żonę i nie rozumie co się stało. 
Nie, ideałem męża to on nigdy nie był, ale Marianna dokładnie wiedziała za kogo wychodzi za mąż. Taki mieli układ.
- Taki układ, że maltretował żonę, gnębił ją psychicznie, groził śmiercią, a nawet posunął się do demontażu schodów? A kto usiłował ją potrącić motocyklem? - Komisarz pytał pozornie spokojnie. Zdążył już opanować rozszalałe emocje. Jakiekolwiek utarczki z podejrzanym nie wchodziły w grę. Zaraz wezwałby adwokata, zaczął grozić. Lepiej było unikać takich sytuacji. Komisarz wolał przeprowadzić rozmowę na zimno. Stanowczo i uprzejmie.  
Kornaś nie miał pojęcia o co komisarzowi chodziło.
- Jakie groził?  Jakie maltretował?  A schody przyszedł fachowiec i zdemontował, sama chciała od dawna! - Kornaś wytrzeszczał na komisarza półprzytomne oczka. W głowie mu szumiało i najchętniej strzeliłby sobie małe piwo, albo chociaż kefirek. 
Dostał wodę mineralną, niegazowaną. Pił długo chcąc zyskać na czasie. Dlaczego ta głupia Marianna nie żyje? Podejrzewał, że ktoś mu spłatał niewybredny dowcip.
Komisarz Jodła przyglądał się podejrzanemu z uwagą. Mąż Marianny miał bardzo wyrazistą mimikę i komisarz zaczynał mieć wątpliwości, czy faktycznie miał on coś wspólnego ze śmiercią żony. Na razie nie miał dowodów winy, niczego oprócz oświadczenia nieżyjącej już kobiety.
- Panie Kornaś,  pańska żona przyszła do mnie,  do komendy, w wieczór wigilijny i złożyła na pana nieformalną skargę. Obawiała się o swoje życie.
Reakcja podejrzanego na słowa komisarza była zaskakująca. Zaczął się po prostu śmiać. Śmiał się tak długo, że komisarz zaczął się obawiać czy siedzący przed nim mężczyzna nie wpadł w histerię.
- Ja miałbym chcieć ją zabić? Po co?  To prawda, poszarpaliśmy się trochę, ale to ona sama sprowokowała. Takie od słowa, do słowa i poniosło mnie. Szybko się opanowałem. Mnie moja żona była potrzebna żywa nie martwa. Nie jestem niewiniątkiem, przyznaję, zdarzały mi się skoki w bok, ale to nie było nic poważnego. Ona też nie była taka niewinna. Zapytajcie przyjaciółkę mojej żony Renatę Chachurską, ona to potwierdzi! Moja żona nie miała żadnego racjonalnego powodu aby się mnie obawiać. Poza tym całego Sylwestra i to od szóstej wieczór spędziłem w towarzystwie. Wszyscy mnie widzieli! Zapytajcie!
- Zapytaliśmy i ma pan problem. Niektórzy pańscy znajomi twierdzą, że zniknął im pan z oczu przynajmniej na godzinę. Miał pan dość czasu by pojechać do domu, pokłócić się z żoną, uderzyć ją czymś twardym, albo pchnąć na coś twardego, potem nieprzytomną wsadzić do samochodu i zepchnąć ze zbocza. To tylko wydaje się daleko od państwa domu, ale w lecie to mniej niż dziesięć minut drogi. Zimą załóżmy piętnaście do dwudziestu. Nieustannie sypiący śnieg zatarł ślady. Gdyby nie przejeżdżający tamtędy samochód zgłoszenie o wypadku mogłoby dotrzeć do nas jutro, a samochód utonąłby w śniegu. Mógł pan to wszystko zrobić, wrócić do domu, wsiąść do swojego samochodu i przyjechać z powrotem do Mikado. Zgadza się? - Komisarz pozwolił sobie na triumfujący półuśmieszek.
- Nic się nie zgadza! - Kornaś był bliski łez. - Powiem panu jak było naprawdę. Spędzałem wieczór z taką jedną znajomą. Spotkaliśmy się po latach i tak od słowa do słowa, wiedziałem, że żona nie pójdzie, zaprosiłem Kaśkę. Chciałem potańczyć, zabawić się, zapomnieć o problemach. No i zapomniałem. Tę godzinę spędziliśmy wspólnie w pokoju na piętrze, wie pan, mój znajomy prowadzi tę restaurację, to dał mi klucze. Zapytajcie Kaśkę, ona na pewno potwierdzi moje alibi. Niech mi pan wierzy komisarzu, nie miałem powodu by zabijać żonę. Przecież firma jest na nią. Zamykaj teraz działalność, te wszystkie rozliczenia, sprawy spadkowe, to przecież koszmar! Ja i tak miałem wszystko co mi było potrzebne.
- Wszystko oprócz wolności. A może chciał się pan ożenić z inną kobietą, na przykład z tą panią Katarzyną? -  Komisarz nie dał się zbić z tropu.
- Panie komisarzu - obruszył się Kornaś – skoki w bok, tak, bez zobowiązań, na luzie, ale żenić się? Zawsze mogłem powiedzieć, że żona nie da mi rozwodu. Trochę płaczu, gderania… Niech mi pan wierzy, tak jest dużo wygodniej.
Komisarz Jodła miał dość praktycznego podejrzanego. Krętacz, dziwkarz, a udaje niewiniątko. Dopóki nie potwierdzi się jego alibi, główny podejrzany o zamordowanie żony. Marianna Kornaś na pewno nie była głupia! Nie miała żadnego racjonalnego powodu żeby robić sobie rajd po okolicznych krętych drogach. Chyba, że w celach samobójczych.  Komisarz musiał cierpliwe czekać na wyniki sekcji od doktora Ziębińskiego i raport od techników. Dochodziła druga w nocy. Pierwsze godziny nowego roku. Dopiero teraz zaczynały dochodzić do niego ostatnie wybuchy rac i wycie karetki pogotowia.   Oczy mu się tak kleiły, że nawet nie pojechał do domu, tylko położył się na służbowej leżance. Byle złapać trochę snu do rana. Reszta współpracowników  wróciła do domów, a Krzysztof Kornaś zaczynał przysypiać na aresztanckiej kozetce.
Ranek komisarz zaczął od mocnej kawy. Chciało mu się jeść, ale tak prozaiczna sprawa jak śniadanie musiała poczekać. Teraz należało przesłuchać tę przypadkową towarzyszkę wieczornych uciech Kornasia. Sprawdził gdzie kobieta mieszka, wcale nie tak daleko od komendy. Ubrał się ciepło. Dobrze, że wczoraj wychodząc z domu zabrał czapkę i rękawiczki. Owinął szalik wokół szyi i tak zabezpieczony przed mrozem i wiatrem wyruszył w odwiedziny do Katarzyny Ćwiek, tej nadpobudliwej blondyny. Drzwi prowadzące na klatkę schodową były otwarte, domofon nie działał. Pani Katarzyna mieszkała na drugim piętrze. Do jej mieszkania prowadziły obite boazerią drzwi. Wizytówka, przyjemna dla oka, informowała, że mieszka tutaj Katarzyna Ćwiek - psycholog. Na dole drobnymi literkami podane były godziny przyjęć. Dwa razy w tygodniu. Komisarz nigdy by nie przypuszczał, że rozrywkowa pani ma taki zawód.
Otworzyła mu szybko. Elegancko, chociaż po domowemu ubrana, bez makijażu, wyglądała na pewno o wiele lepiej, niż w czasie sylwestrowej nocy. Włosy związane w koński ogon i bystre spojrzenie niebieskich oczu odmładzały kobietę o dobrych parę lat.
- Dzień dobry, słucham pana? - zapytała miłym, stanowczym głosem.
- Komisarz Kazimierz Jodła - przedstawił się, sięgając jednocześnie do kieszeni kurtki po legitymację.
- Nie trzeba, proszę wejść - kobieta otworzyła szerzej drzwi i cofnęła się w głąb przedpokoju. - Napije się pan ze mną kawy? Właśnie parzyłam - zaproponowała.
- Bardzo chętnie - komisarz powoli rozkręcał się z szala, wieszał kurtkę na wieszaku, a rękawiczki usiłował upchnąć do kieszeni. Nie przyzwyczajony do noszenia rękawiczek bał się, że znowu gdzieś przepadną.
Kawa pachniała upojnie. Tosty parowały, masło roztapiało się na nich przyjemnym strumyczkiem. Komisarz powstrzymywał się całą siłą woli, by nie rzucić się od razu na stojące na stole przysmaki.
- Czyli mówi pan komisarzu, że ja jestem alibi tego pana, z którym podobno spędziłam cały wieczór? - zapytała gospodyni.
- Zgadza się. Jeżeli potwierdzi pani jego alibi na czas od mniej więcej dziewiętnastej, do dwudziestej to musimy go wypuścić. Właśnie w tym czasie zginęła pani Marianna. Nie wiemy z dokładnością co do minuty, ale o dwudziestej pięć dostaliśmy  zgłoszenie wypadku. Liczę, że aby dojechać do domu, uderzyć żonę, wsadzić ją do samochodu, przejechać ten kawałek, przesadzić żonę na siedzenie kierowcy i zepchnąć samochód musiał mieć minimum czterdzieści pięć, pięćdziesiąt minut. To tylko przypuszczenia, być może było całkiem inaczej. Po kłótni ona sama wsiadła w samochód i pojechała nie spodziewając się problemów. Jechała dość szybko, zbyt szybko jak na te warunki. Akurat tam gdzie zginęła jest taki nieprzyjemny zakręt. Zarzuciło nią i poleciała w dół. Czy tak, czy tak mąż jest winny, chyba że był cały czas z panią.
Popatrzyła na niego uważnie.
 - Tak więc w moich rękach leży los człowieka? - zapytała.
- Zgadza się, to znaczy my wszystko sprawdzimy, ale pani zeznania mają niebagatelną wagę.
- No cóż… policji powinno się mówić prawdę i tylko prawdę, niezależnie od tego jaka ta prawda jest. Niestety nie jestem w stanie dać pełnego alibi panu Kornasiowi. To prawda, że spotkaliśmy się przypadkowo, dwa dni przed Sylwestrem.  Miał kupione bilety na bal, ale nie chciał iść sam, żona nie miała ochoty z nim wychodzić. Był  na nią wściekły, żądny zemsty. Odgrażał się, że ona jeszcze zobaczy, że pożałuje. Nie brałam tego jego gadania na serio. Umówiliśmy się na ten wspólny wypad i mniej więcej od osiemnastej zaczęliśmy balować. Krzysiek przyszedł już na rauszu. Zatańczyliśmy, przyznaję, gdy zaproponował żebyśmy poszli razem do pokoju powinnam odmówić. Żałuję, że tego nie zrobiłam! Tyle tylko, że posłałam go po prezerwatywy, nie miał, a ja nie przewidywałam, że będę ich potrzebowała. Wie pan, przypadkowy seks z przypadkowym mężczyzną, nie chciałam ryzykować. - Katarzyna spojrzała komisarzowi prosto w oczy. 
- Krzysztof bardzo długo nie wracał, znudziło mnie samotne oglądanie telewizji w pokoju, więc zeszłam na dół, do restauracji i bawiłam się ze wszystkimi. Wrócił, odnalazł mnie. Twierdził, że nigdzie nie mógł kupić prezerwatyw. Mnie za ten czas przeszła ochota na seks i skończyło się na tańczeniu i piciu. Razem i  osobno. Tyle. Nie było go faktycznie pomiędzy dziewiętnastą, a chyba dwudziestą trzydzieści,  czy coś koło tego, nie pamiętam. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto potwierdzi jego alibi, ja nie mogę. - Pani Katarzyna zrobiła smutną minę i westchnęła. - Gdybym wiedziała, że zdarzy się taka sytuacja, to nigdzie bym go nie wysyłała.
- Jeszcze tylko jedno pytanie, skąd się państwo znacie? Pan Kornaś powiedział, że spotkał panią po latach przez przypadek.
- To się zgadza, chodziliśmy do jednego liceum, nie widzieliśmy się od lat, aż tu pewnego dnia spotkaliśmy się w sklepie. Był akurat z żoną, poznałyśmy się. Chwilę postaliśmy, pogadali, powspominali. A drugi raz to właśnie przed tym Sylwestrem,  już panu  mówiłam, postanowiłam mu towarzyszyć żeby bilet się nie zmarnował. Ani mi przez myśl nie przeszło, że to się tak tragicznie skończy!
- No cóż, nie mogła pani tego przewidzieć. 
- To prawda, niestety, ja niczego nie mogłam przewidzieć. W końcu prawie w ogóle się nie znaliśmy - uśmiechnęła się słabo i wyciągnęła rękę na pożegnanie.

Po kilku  dniach z podejrzeń zrobiła się pewność. Wypadek Marianny nie był przypadkiem. Ktoś, działając z premedytacją, odkręcił śruby mocujące koło. Praktycznie nieboszczka do miejsca zdarzenia dojechała tylko na jednej śrubie, reszta wypadła po drodze, a ta ostatnia śruba puściła przy braniu ostrego zakrętu. Technicy stwierdzili, że ponad wszelką wątpliwość to było powodem wypadku. Denatka jechała zbyt szybko i mówiąc językiem potocznym nie wyrobiła na zakręcie. Układ hamulcowy, jezdny, opony, wszystko było w bardzo dobrym stanie.
Doktor Ziębiński przysłał komisarzowi cienką teczkę z wnioskami z obdukcji. Denatka za życia była w doskonałym stanie, w sumie zadbana. Urazy zewnętrzne powstały przypuszczalnie dzień przed śmiercią. Na to wskazywały zasinienia. Kornaś mówił prawdę. Wszystko wskazywało na to, że Marianna Kornaś, nagle, gnana jakimś impulsem wsiadła do samochodu i pojechała w kierunku miasta. Na taki tok postępowania wskazywało niedostosowane do pogody ubranie. Komisarz Jodła kazał także sprawdzić bilingi telefonów należących do państwa Kornasiów. Okazało się, że o dziewiętnastej trzydzieści dzwonił do Marianny Kornaś jej własny mąż. Mąż cały czas twierdził, że nie dzwonił. Owszem, miał przy sobie komórkę, to prawda, to był jego numer telefonu, ale litości, po cóż miałby dzwonić do żony?! Uparła się zostać w domu, to została. Nie nalegał na jej towarzystwo. Może powinien, nie miałby teraz takich kolosalnych kłopotów. Zatrzymany do wyjaśnienia sprawy cały czas twierdził, ze jest niewinny jak małoletnie dziecko i powtarzał własną wersję wydarzeń. W jego wersji przeważały dwa słowa: "nie rozumiem". Gdyby nie wigilijna wizyta pani Kornaś, odkręcone śruby mocujące przednie koło, oraz niewyjaśniony telefon tuż przed wypadkiem, sprawa zostałaby zakwalifikowana jako nieszczęśliwy wypadek spowodowany niedostosowaniem prędkości do warunków jazdy. 
 Niestety wszystkie poszlaki wskazywały na męża.

Rozprawa trwała krótko, a wyrok nie był zbyt wysoki. O dziwo, przyjaciółka zmarłej Renata Chachurska świadczyła na korzyść oskarżonego. Twierdziła, że Kornasiowie byli małżeństwem jakich wiele. On zdradzał żonę, ona nie była mu dłużna. Renata wiedziała o przynajmniej dwóch romansach, które Marianna miała w czasie trwania małżeństwa. Poza tym Marianna dobrze wiedziała o zdradach męża i nie reagowała na nie. Dlaczego nie reagowała, tego Renata nie wiedziała. Jedno zdanie wypowiedziane przez przyjaciółkę nieboszczki zwróciło uwagę komisarza.
Na pytanie sądu czy Kornasiowie byli dobrym małżeństwem, Renata odpowiedziała dwuznacznie: - Dopóki taki układ pasował obojgu, to byli bardzo dobrym małżeństwem. Nie dziwiłabym się, gdyby to Marianna  chciała odejść. Podobno miała kogoś na serio. Nie, nie wiem kogo. Ja nawet nie jestem tego pewna na sto procent. Niby byłyśmy przyjaciółkami, ale Marianna była bardzo ostrożna i skryta.
Nie ustalono w jakim celu Krzysztof Kornaś dzwonił do żony. On cały czas, konsekwentnie utrzymywał, że nie dzwonił.
W czasie trwania tak śledztwa, jak i  procesu komisarz Jodła przeżywał rozterki. Cały czas myślał, że nie sprawdził wszystkiego należycie, że jakiś ważny szczegół uszedł jego uwadze. Ten telefon… Nie dawał mu spokoju. Z jakiego powodu zginęła Marianna? Komu mogło zależeć na jej śmierci? Jeżeli nie mąż to kto?
Pani psycholog robiła porządki w dokumentach. Powyciągała segregatory, poopisywała. Osobno układała rachunki, osobno umowy, takie na prąd, gaz, telefon, telewizję satelitarną. Wszystko dokładnie, po kolei. Na końcu, dla odprężenia sięgnęła po zdjęcia. Ich klasa w Krakowie, wycieczka do Warszawy. Ona przytulona do Krzysztofa, nie odrywająca od niego oczu. Byli parą od pierwszej klasy liceum. Żelazną parą, przynajmniej tak się jej wydawało. Myślała, że po liceum pójdą razem na studia, wezmą ślub. Będą zawsze razem. Nawet się nie obejrzała jak najpierw była Danka, potem Anula, Beatka i całe szeregi innych imion. Tą która go złapała na męża była Marianna. Stara, głupia, bogata  Marianna. Trafiło się jej jak ślepej kurze. Ona, Katarzyna, nigdy nie zapomniała. Po prostu czekała na sprzyjający moment. W większości powiedziała komisarzowi prawdę, swoją prawdę. Z Marianną poznały się w sklepie. Krzysztof je sobie przedstawił. On sam pamiętał Kasię, ale zapomniał co ich ze sobą łączyło. Traktował ją jak obcą sobie osobę. Może by mu darowała, ale naprawdę nie mogła. Przygotowała się sumiennie. Wcześniej, pod nieobecność Krzysztofa spotkała się kilka razy z Marianną. Polubiły się. Marianna chciała  jak najszybciej pozbyć się Krzysztofa. Nie chciała sięgać do środków ostatecznych, ale nie miała ochoty na podział majątku. W grę wchodził rozwód z orzeczeniem o jego winie. Do tego potrzebny był dowód zdrady. Najlepiej wśród całej masy świadków.
            Wszystko zaplanowały w najdrobniejszych szczegółach. Wizyta u komisarza Jodły służyła zwróceniu uwagi na agresywność męża Marianny. Na to, że Marianna żyje w ciągłym stresie, w stanie totalnego zagrożenia. Gdyby  Kornaś zginął, oczywiście w ostateczności, w czasie obrony koniecznej, komisarz Jodła świadczyłby na korzyść oskarżonej. Tak sobie wymyśliły. Ponieważ Mariannie chodziło tylko o wolność i pieniądze, zaplanowały, że niby przez przypadek Katarzyna spotka się z Krzysztofem. Wiadomo było, że w szufladzie biurka leżą bilety na bal sylwestrowy. Wystarczyło żeby Marianna odmówiła pójścia, a jej mąż już szukał zastępstwa. Po pięciu minutach Katarzyna z uśmiechem zgadzała się na jego propozycję. Dogadały się, że Katarzyna zadzwoni, Marianna przyjedzie. Zobaczy męża w objęciach Katarzyny, zrobi im zdjęcie na dowód, a potem zemdleje.
 Tyle tylko, że Marianna nie wiedziała, iż  Katarzyna ma swój własny, autorski plan. Z główną rolą dla niej w charakterze nieboszczki. Wystarczyło tylko odkręcić śruby mocujące koło.
W końcu,  to nie był  jej pierwszy raz.

                                                                        Koniec















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz