Przeglądam dzisiaj stare zdjęcia i przypominam sobie opowieści mojej mamy o rodzinnych wyprawach nad Sołę.
W sobotę babcia Tekla ( wtedy, rzecz oczywista, jeszcze nie babcia, a mama trójki wiecznie głodnych łobuziaków) piekła placek drożdżowy i gotowała kompot. Gdy przychodził sezon na owoce, dodawała truskawki, rabarbar, jabłka, śliwki, po kolej. Gdy nie było owoców smarowała ciasto powidłami śliwkowymi i na wierzch dawała posypkę. Pamiętam drożdżowe babci i była to najlepsza posypka jaką jadłam, ja tak nie umiem, niestety.
W soboty wtedy się pracowało, ale krócej i dziadek przyjeżdżał z Katowic nieco wcześniej. Mieszkali wtedy na Solnej, u Pani Domżałowej, prawie nad Sołą.
To nad rzeką dzieci spędzały większość czasu bawiąc się z rówieśnikami w Indian, chowanego, pływając balią gdy Soła wylała i nieustannie narażając się na niebezpieczeństwa. Nikt się wtedy nadmiernie tym nie przejmował, dzieci miały sobie radzić, kromka chleba z cukrem i do zabawy. Co najwyżej się poobijały, albo obrazek święty ucierpiał gdy jeden z wujków, wtedy lat pięć, strzelał z łuku i wybił szybkę.
A w niedzielę spacer nad Sołę łączył się z wizytą u rodziców dziadka Józefa.
Moi pradziadkowie też czasami uczestniczyli w rodzinnych spacerach.
Moi pradziadkowie też czasami uczestniczyli w rodzinnych spacerach.
Można by powiedzieć, że cóż to za atrakcja, spacer na rzekę, blisko której się mieszka. Myślę, że największą frajdą było to, że mogli pobyć razem, nacieszyć się swoją obecnością. Dać swoją uwagę bliskim i zapewnić dzieciom poczucie bezpieczeństwa. Tyle i aż tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz