Zdrowia i wszelkiej pomyślności w nadchodzącym roku. Czasu dla siebie i bliskich, życzliwych ludzi wokół, trochę monet żeby starczyło na to i owo, oraz chwil, które pozostaną we wspomnieniach.
Z nadzieją na lepsze życzę Wam
Szczęśliwego Nowego Roku
Zdrowia i wszelkiej pomyślności w nadchodzącym roku. Czasu dla siebie i bliskich, życzliwych ludzi wokół, trochę monet żeby starczyło na to i owo, oraz chwil, które pozostaną we wspomnieniach.
Z nadzieją na lepsze życzę Wam
Szczęśliwego Nowego Roku
45 otwieranych okienek! czyli mnóstwo zabawy przed wami :)
Idą święta, śnieg pokrył puchową pierzynką wszystkie trawniki, ulice i drzewa. W domu jest przytulnie i bezpiecznie, Kicia Kocia i Nunuś szykują się do świąt.
Kicia Kocia opowiada Nunusiowi o Świętym Mikołaju, który mieszka w dalekiej Laponii i gdy przychodzą święta wsiada do sań zaprzężonych w renifery i rozwozi dzieciom upragnione prezenty.
Kicia Kocia opowiada o zwyczajach panujących na świecie, a sprytne okienka z zakrytymi rysunkami podpowiadają kto jeszcze przynosi dzieciom prezenty.
Prezenty są ważne i każdy czeka żeby sprawdzić czy Mikołaj przyniósł mu paczkę pod choinkę, ale zanim zacznie się sprawdzanie zawartości paczek, na dzieci czeka jeszcze jedna przyjemność - pieczenie świątecznych ciasteczek!
Najlepiej w formie serduszek. I tu zaczynają się poszukiwania ponieważ nikt nie wie, pod którym okienkiem ukrywa się serduszko.
Świetna zabawa interaktywna dla dzieci i rodziców, kreatywna i przypominająca, że święta to nie tylko prezenty, ale właśnie ta szczególna atmosfera towarzysząca przygotowaniom składa się na niezapomnianą magię świąt. Zwłaszcza tych przeżywanych w dzieciństwie.
Serdecznie polecam, świetna zabawa połączona z edukacją, jak zawsze w serii o Kici Koci.
"Kicia Kocia i Nunuś. Idą święta." Anita Głowińska
Wydawnictwo Media Rodzina
Matylda dochodzi do wniosku, że skoro sen do niej nie przychodzi, to należy go poszukać.
Z tym szukaniem jest dużo zamieszania, wszelkie próby podejmowane przez krowę Matyldę kończą się niepowodzeniem. Liczenie baranów nie pomogło, picie ziołowej herbaty też nie pomogło, zaglądanie do kozy i kucyka też nie pomogło.
Sen przychodzi wtedy kiedy chce, a to była taka szczególna noc, bezsenna. Matylda krążąc po gospodarstwie szukała snu, ale nie mogła go znaleźć, przy okazji rozbudzając zaspane zwierzęta. To zdecydowanie nie była noc do snu, zwłaszcza gdy pod ciężarem ciała Matyldy zawaliło się łóżko należące do gospodyni.
I gdy już w gospodarstwie zaczął się ruch, Matylda skutecznie obudziła swoich współlokatorów, główna sprawczyni zamieszania mogła w końcu zasnąć.
Doskonała opowieść do czytania przed snem :) a bogactwo ilustracji pozwoli na stworzenie własnej interpretacji zdarzeń, które miały miejsce w gospodarstwie gospodyni, u której mieszka krowa Matylda.
"Krowa Matylda nie może zasnąć" Alexander Steffensmeier
Tłumaczyła Emilia Kledzik
Wydawnictwo Media Rodzina
Tak jak wszędzie, także i tutaj obowiązują pewne stałe reguły.
Po dniu pełnym zabawy, tym razem "Rycerka Matylda" broniła swego zamku atakowanego przez hordy dzikich kur, czas na kąpiel i przygotowanie do snu.
Dzikie hordy kur ;) z chęcią poddały się codziennym ablucjom, świnki, koza, pies, kurczaczki - wszyscy wyszorowani do czysta udali się do swoich łóżek, a Matylda nadal nie miała ochoty na kąpiel. A gospodyni uparcie ją namawiała używając do namowy zraszacza do roślin. A Matylda nadal nie miała ochoty na kąpiel. Aż solidnie lunęło i Matylda poczuła chęć na kąpiel.
Urocza opowieść o jakże codziennej czynności jaką jest kąpiel. Nie wszystkie dzieci lubią kontakt z wodą, ale przykład Matyldy może podziałać mobilizująco. Wszak prysznic to taki mini deszcz w zaciszu łazienki.
Jak zawsze seria "Krowa Matylda", sympatyczna opowieść napisana przez Alexandra Steffensmeiera została zilustrowana zabawnymi, przyciągającymi uwagę rysunkami autorstwa Alexandra Steffensmeiera.
Mali czytelnicy na pewno pokochają krowę Matyldę i jej przygody.
Polecam Iwona Mejza
"Krowa Matylda nie chce się kąpać" Alexander Steffensmeier
Tłumaczyła Emilia Kledzik
Wydawnictwo Media Rodzina
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, w pewnej dolinie żyły sobie dinozaury. Żyły, a potem wymarły. Po latach, naukowcy prowadzący badania natrafili na kości należące do tych wymarłych stworzeń. By nie zapomniano o tych uroczych, acz potężnej postury stworzeniach postanowiono uwiecznić je w formie miniaturowych figurek. Do stworzenia ich artysta Artur Messel użył fragmentów kości i klejnotów, co spowodowało, że kolekcja stała się bardzo cenna, a wziąwszy pod uwagę wiek kości, nawet bezcenna. Artysta ukrył swoją kolekcję, a profesor Burum po latach odnalazł dziewięć z dziesięciu figurek, które miały ozdobić wystawę w muzeum dinozaurów.
Pozostało odnalezienie ostatniej figurki z kompletu i to zadanie przypadło dziadkowi Franzowi i grupie detektywów z Biura Detektywistycznego Nr 2
Ścigani przez madam Ugel rozpoczynają swoją pełną niespodzianek misję.
Czy uda im się odnaleźć figurkę dziesiątego dinozaura?
Jakie przygody na nich czekają?
Jak skończy się podróż śladami profesora Buruma?
Przekonajcie się sami!
Operacja Ostatni Dinozaur to wspaniała, pełna przygód zabawa interaktywna. Ilustracje zawierają odpowiedzi na kolejne pytania prowadzące do celu i sprawiają, że każda strona roi się od zagadek i tajemnic, które czekają na dzieci. Każda odpowiedź przybliża podróżujących czytelników do rozwiązania zagadki. Świetny test na spostrzegawczość :)
Polecam, jak wszystkie książki serii, Biuro Detektywistyczne Nr 2 nigdy nie zawodzi.
Za książkę dziękuję wydawnictwu Media Rodzina
Tłumaczenie z norweskiego Katarzyna Tunkiel
Fanny lubiła testować różne psikusy, było z niej niezłe ziółko.
Jeszcze nikt nie wiedział jak bardzo przydadzą się w przyszłości umiejętności Fanny.
Drugi portfel leżał przy przystanku i był pozbawiony podstępnej żyłki. Po krótkim śledztwie Oliver i Tiril postanowili oddać portfel właścicielowi. I wtedy jak po nitce do kłębka trafili na ślad przestępstwa. Okazało się, że wiele osób zostało pozbawionych pieniędzy w podobnych okolicznościach, gdy robili zakupy w centrum handlowym po Zachodniej Stronie. To był trop, którego nie mogli przeoczyć.
I w ten sposób zostaliśmy wciągnięci w sam środek śledztwa prowadzonego przez Biuro Detektywistyczne nr 2.
Pozornie prosta sprawa, a jednak trudno wyśledzić przestępcę i zorientować się w jego działaniach. Tutaj każda para rąk i oczu będzie potrzebna.
A jak zakończy się amatorskie śledztwo prowadzone bardzo profesjonalnie? O tym sami przeczytajcie.
Zgrana grupa przyjaciół, ciekawa zagadka detektywistyczna i prężnie prowadzone śledztwo przykuwają uwagę nie tylko najmłodszych czytelników, starszych także.
Pomysłowe ilustracje autorstwa Hansa Jorgena Sandnesa są integralną częścią opowieści.
"Operacja Niezłe ziółko" to już siedemnasta pozycja z serii opowieści o detektywach z Biura Detektywistycznego nr 2
Tłumaczyła z norweskiego Katarzyna Tunkiel
Dla dzieci od 6 lat
Wydawnictwo Media Rodzina
Dla miłośników sztuki i kotów.
"Książkę dedykujemy pamięci Susan Herbert (1945-2014), a także Polly, Clover i wszystkim kotom, które stanowiły inspirację dla jej dzieł".
"W drugiej odsłonie Galerii kotów mruczusie objęły we władanie najbardziej uwielbiane światowe arcydzieła. Tłoczą się na stronicach piętnastowiecznych eposów, fruwają jako cherubinki na renesansowych obrazach i pozują do sztywnych, królewskich portretów, żeby wreszcie poczuć się swobodnie w XIX wieku, kiedy artyści w końcu wynieśli farby i palety w plener". Fragment ze Wstępu
Tyle cytatów z dedykacji i wstępu. W tym zachwycającym albumie nie znajdziecie sążnistych tekstów opisujących dzieje poszczególnych dzieł sztuki czy to w oryginale, czy w zachwycającej, kociej interpretacji Susan Herbert.
Utalentowana córka architekta od dzieciństwa rozwijająca swój malarski talent, wielbicielka Szekspira, teatru i opery dostała swoją szansę w 1990 roku, gdy Stanley Baron z wydawnictwa Thames&Hudson dostrzegł jej talent i dał możliwość ukazania go szerszemu odbiorcy. W tym samym roku ukazała się książka "The Cats Gallery of Arts", a po niej kolejne zapewniając Susan Herbert popularność w wielu zakątkach świata.
Z przyjemnością i zaciekawieniem poznawałam kolejne obrazy z Galerii Kotów, na początku mojej przygody porównując je z oryginalnymi dziełami, ale szczerze mówiąc potem byłam tak zafascynowana, że skupiłam się na interpretacji wielkiej sztuki w wykonaniu Susan Herbert.
Pomysł nietuzinkowy, nawet dla znawcy sztuki stanowiący wielkie wyzwanie. Autorka stworzyła własny świat sztuki zapełnionej przez postaci kotów. Kotów, które doskonale sprawdzają się w tej roli z ujmującym wdziękiem nosząc koronę, tiarę czy koronkowy czepek. Jestem absolutnie zauroczona tym mariażem i przyznam, że co jakiś czas będę wracała do tego albumu i oczywiście skuszę się na uzupełnienie kolekcji dzieł Susan Herbert. Mają tyle wdzięku i naturalności oraz niewymuszonego humoru, że z przyjemnością myślę o tych chwilach, które spędzę z Panią na Shalott wracając do poematu Alfreda Tennysona.
Z radością polecam książkę miłośnikom sztuki i kotów, te dwa światy łączą się w sposób tak naturalny jakby miejsca na obrazach przynależały do nich od pierwszego muśnięcia pędzla twórcy. Czysta przyjemność.
Za książkę dziękuję wydawnictwu Media Rodzina
"Nowa GALERIA KOTÓW Druga odsłona sztuki z pazurem"
Susan Herbert
Przedmowa Janet Froud
"Park Narodowy znajduje się w sercu Puszczy Białowieskiej - najlepiej zachowanego lasu europejskich nizin. Od 12 tysięcy lat Puszczą nieprzerwanie rządzą naturalne procesy ekologiczne. To oraz unikalne bogactwo gatunków ją zamieszkujących sprawiło, że Puszcza Białowieska została uznana za obiekt dziedzictwa ludzkości UNESCO."
I właśnie do tej Puszczy zdąża żubrza rodzina. Najwyższy czas, bo nastała jesień, za chwilę liście pokryje pierwszy śnieg.
Puszcza Białowieska przywitała żubrzą rodzinę z ciepłem i miłością, wszak wracali do swojego rodzinnego gniazda. Liście mieniły się barwami jesieni, sosnowe igły pachniały intensywnie, a ściółka skrzypiała znajomo przy każdym ich kroku.
Poczuli się od razu jak w domu, znajomym i przytulnym.
Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się reszty członków rodziny zamieszkujących Puszczę Białowieską. Przybyli wszyscy: ciocie, wujkowie, kuzyni i kuzynki, a wszyscy o imionach rozpoczynających się na literę P - tak jak Pompik, Polinka, Porada i Pomruk...
Rozmowom nie było końca, wszyscy byli zainteresowani relacjami żubrzej rodziny z dalekich podróży. Bo każdy jest ciekawy świata.
A teraz czekała na nich zima, cierpliwie dająca swoje sygnały zwierzętom, że idą zmiany. A długie, zimowe wieczory żubry planowały spędzić wspominając miniony czas i dzieląc się z bliskimi swoimi wrażeniami.
A do ciebie co mówi puszcza?
Pięknie wydana, niezbędna w każdym domu seria Wydawnictwa Media Rodzina
Tekst i ilustracje Tomasz Samojlik
Zanim rodzina żubrów zakończy swoją podróż szlakiem Parków Narodowych, odwiedzimy jeszcze niezmiernie ciekawy i nieco mniej znany Poleski Park Narodowy.
Położony na Polesiu park leży na terenach obfitych w jeziora, bagna i lasy, ale najbardziej charakterystycznymi widokami w parku są torfowiska.
A skoro torfowiska, to możemy tutaj spotkać żółwia błotnego, który jest jednym z najbardziej zagrożonych wyginięciem gatunków gadów w Polsce.
Wędrując leśnymi ścieżkami (uważając na torfowiska) mamy szansę spotkać żurawia zwyczajnego i zaobserwować taniec żurawi. Wyobrażam sobie, że będzie to szczególne, pozostające w pamięci doświadczenie.
Mały, no już nie tak mały żubr Pompik miał okazję przyjrzeć się tańcowi żurawi, a także poćwiczyć figury taneczne. Każdy z rodziny chciał być jak żuraw, bo i Polinka ćwiczyła swoje tańce, ćwiczyła też Porada, ale znajomy żuraw nie był zadowolony. Dopiero ćwiczenia taty Pomruka przypadły mu do gustu, bo to i gracja i elegancja...
I tak dzień za dniem, wędrując ostępami puszczy, rodzina żubrów poznawała życie poszczególnych gatunków i powoli zbliżała się do domu.
Lato zbliżało się ku końcowi, w powietrzu czuć było nadchodzącą jesień. Coś się kończyło, coś zaczynało, jak to w przyrodzie.
Tomasz Samojlik kolejny raz przybliża nam puszczańskie życie, surowe, rządzące się regułami wypracowanymi przez tysiące lat, ale przyjaznymi dla natury. Aż chciałoby się spakować manatki i wyruszyć w podróż. Świetna propozycja dla dzieci i rodzin, wędrówka szlakiem naszych Parków Narodowych. Każdy z nich ma nam wiele do zaoferowania, ale pamiętajmy, by traktować je z szacunkiem. To my przychodzimy w gościnę i to my powinniśmy się podporządkować regułom panującym w parkach. Zachowujemy ciszę, nie śmiecimy, nie straszymy zwierząt, nie palimy ognisk. Pamiętajmy. udanej podróży.
Książeczki jak zawsze pięknie wydało Wydawnictwo Media Rodzina.
Tekst i ilustracje Tomasz Samojlik
Seria ukochana przez dzieci.
Środa, a jutro, jakby nie było, czwartek! i już po tygodniu.
Oczywiście mam!
Od samej autorki, z dedykacją taką, że naprawdę wzruszyłam się do łez.
Dzisiaj ładnie, więc wywlekłam truchełka do ogrodu, niech pobędą na świeżym powietrzu. Zamiast Parku Zbrodni sekator i jeżyny (ostrężnice), myślę, że niektórzy byliby zadowoleni. A Mietek po pogłaskaniu krokodyla wszedłby w chaszcze i za jakiś czas cały poharatany obnosiłby dumnie wszystkie ślady prawie zbrodni
– Nie przypuszczałam, że jest tak kiepsko, kochana, moja dziecinka… moja love… – rozczuliła
się, jakby Justyna miała trzy lata, a nie grubo ponad trzydzieści.
Kochana dziecinka siłą woli powstrzymała się, żeby nie zrewanżować się mamusi jakąś złośliwością, ale w sumie nie bardzo miała do czego się przyczepić. Adrianna jak zawsze wyglądała prima sort i nikt nie przypuszczałby, że ma tak wiekową córkę. Wprawdzie post od makijażu służył Justynie, ale przy opalonej, dyskretnie umalowanej matce sprawiała wrażenie mniejszej i mizerniejszej.
Adrianna była postawną kobietą, na wysokich obcasach mierzyła metr siedemdziesiąt osiem i nie zrażała ją niewygoda szpilek. Francuski manicure, platynowa obrączka i takież kolczyki siejące szmaragdowy blask podkreślały jej urodę, której ton nadawały bujne loki w kolorze ognistej miedzi.
Te loki były dla Justyny zaskoczeniem, jeszcze niedawno widziała Adę w czarnej fryzurce na pazia, ale metamorfozy matki już widziała. Poza tym Adrianna w ten sposób zarabiała na życie – prowadziła w Toronto studio wizażu i zajmowała się szeroko pojętym doradztwem w zakresie stylizacji ubioru.
Ona sama była najlepszą wizytówką swojej firmy, a klientki waliły do niej drzwiami i oknami.
Teraz ta wizytówka stała przed Justyną i jak zawsze ją krytykowała. No niedoczekanie, pomyślała Justyna, z narastającą złością wypakowując z samochodu, przyjemnego dla oka nissana juke’a, kolejne walizy z bagażami. Wydawało się, że nie ma im końca.
– Czekaj, czekaj, te bierzemy najpierw! – Adrianna, stojąca do tej pory przy samochodzie i beztrosko przypatrująca się wysiłkom córki, zareagowała nadspodziewanie energicznie, wyrywając z rąk zaskoczonej Justyny zgrabny tobołek opatrzony marką światowej klasy projektanta. Matka nigdy
nie schodziła poniżej pewnego poziomu i prawie cały zestaw bagaży stanowiły wytrzymałe walizki Samsonite.
– Dobrze, to weź ją i zanieś na górę i zejdź po następne – poprosiła zmachana Justyna. Naliczyła cztery duże walizki i dwie mniejsze. Oprócz tego tobołek, który stanowił chyba bagaż podręczny. – Ileś ty zabuliła za nadbagaż i kto ci to przyjął? Przecież chyba są jakieś ograniczenia? – jęknęła, uginając się pod ciężarem czerwonej walizki, która była na pewno wypakowana cegłami. Po chwili spostrzegła, że mówi do pleców Adrianny żwawo wspinającej się po dębowych schodach prowadzących na piętro zabytkowej kamienicy.
Szczęście, że nigdy nie zdecydowali się na sprzedaż tego mieszkania. Dla Justyny miało wartość nie tylko materialną, ale także sentymentalną. Należało do rodziców Adrianny i gdy matka Justyny wyszła za mąż, młodzi przytulili się w mieszkaniu na Starym Rynku. A Justyna do tej pory pamiętała zabawy z dziadkiem Florkiem i wystawne obiady gotowane przez babcię Hannę. Przy dziadkach mama zawsze była łagodniejsza, weselsza, szybciej opanowywała targające nią emocje i zmienny temperament. Justyna pamiętała łagodne babcine: – Córuś, znowu cię nosi. I przepraszający uśmiech mamy. To był dobry czas dla całej rodziny.
– Wyjeżdżasz? – znajomy głos wyrwał ją z zamyślenia.
Justyna szarpnęła walizkę i wywlokła ją z bagażnika.
– Nie, wręcz przeciwnie, Adrianna przyjechała – udzieliła odpowiedzi automatycznie. Puściła rączkę walizki, wyprostowała się i niecierpliwym ruchem odgarnęła włosy z czoła. Stał przed nią pocztowy informatyk Rafał. Justyna gorączkowo zastanawiała się, jak właściwie on się nazywa. Bo podpis pod zdjęciem nie ujawniał jego nazwiska. Zazwyczaj milczący, pochłonięty informatycznymi problemami, nie za bardzo zwracał uwagę na otoczenie i współpracowników, od których uważał się za ważniejszego. Teraz stał z rękami w kieszeniach i z lekko drwiącym uśmieszkiem przyglądał się Justynie, która czuła, że zbliżają się kłopoty. A w zasadzie nie tyle czuła, co słyszała, regularny stukot pantofli matki.
O dżizas, trzeba pogonić chłopa, zanim Ada się zmaterializuje!
– Słuchaj, jak nie masz do mnie sprawy, to sorry, ale jestem zajęta – powiedziała szorstko i schyliła się, żeby podnieść koszmarną walizę.
Nie zdążyła, bo Rafał był szybszy, schylił się i dźwignął, wydawałoby się bez wysiłku, ten przynajmniej dwudziestokilogramowy ciężar.
– Ach, jak miło! Prawdziwy dżentelmen! Jakoś inaczej wygląda pan w rzeczywistości – zaszczebiotała Adrianna, chuchając dżinem z tonikiem.
Justyna kupiła ulubiony alkohol Ady, wiedząc, że bez drinkowania się nie obejdzie.
– Ale to słodkie, że pomaga pan mojej Justysi. Ada jestem. – Kobieta, nie zastanawiając się, wyciągnęła w kierunku zdumionego Rafała wypielęgnowaną dłoń.
– Postaw walizkę na chodniku, bo się przedźwigniesz – syknęła do niego wściekła Justyna, jednocześnie wyszczerzając zęby w kierunku matki.
– Pozwól, mamo, że ci przedstawię, mój kolega z pracy, Rafał. Właśnie tędy przechodził, przez przypadek, ale już się żegna, bo ma dużo zajęć. Prawda? – Uśmiechnęła się zimno do zdezorientowanego informatyka.
– A… nie wiedziałam, że tak się to teraz nazywa – zaświergotała Adrianna, mierząc córkę badawczym spojrzeniem. Chłopak był jak malowanie, w ogóle niepodobny do tego… jak mu było… Ada gorączkowo usiłowała sobie przypomnieć imię narzeczonego córki. Wprawdzie wtedy Justyna też nazywała go kolegą, ale Ada z własnego doświadczenia wiedziała, że z mężczyznami trzeba postępować ostrożnie. A nuż któryś nie wytrzyma presji i się zrazi… Na razie zaprezentowała uśmiech patentowej idiotki i słodko poprosiła: – Skoro już pan tutaj nam towarzyszy, to na pewno pomoże nam pan wnieść walizki. Cóż to dla takiego mężczyzny… – Obrzuciła go spojrzeniem pełnym uznania.
Justyna stojąca za plecami matki przewróciła oczami.
Adrianna od ich ostatniego spotkania nic a nic się nie zmieniła.
Mężczyzna, połechtany komplementem, schylił się po walizę i napinając muskuły, jeszcze raz ją podniósł, po czym wspierany świergotem Adrianny i posapywaniem Justyny, która targała mniejszy sakwojaż, wniósł bagaż na piętro.
Już dawno zamierzał pogadać z Justyną na osobności, ale ciągle coś przeszkadzało. Teraz byłby głupi, gdyby nie skorzystał z okazji. Z tej jej matki była niezła laska, wprawdzie już nie pierwszej młodości, ale gdyby nie wiedział przez przypadek, ile Justyna ma lat, to uwierzyłby, że stoi przed nim jej tylko nieco starsza siostra. Z tego, co zrozumiał, wynikało, że przyjechała przed chwilą i za jakiś czas wyjedzie. Nie wypadało inaczej, nie mógł zawieść tak interesującej kobiety. Musiał zebrać wszystkie siły, żeby zrobić wrażenie sprawniejszego i silniejszego niż w rzeczywistości. Zwłaszcza że te walizy ważyły tonę. Jak ta kobieta przytargała je z lotniska?
W efekcie Rafał wniósł większość bagażu. Pozostałe eleganckie toboły przyniosła Justyna, klnąc w duchu na własną matkę.
* * *
Z życia wzięte
W sobotę zafundowałam sobie powrót do przeszłości.
Od tygodnia wybierałam się do Dobromira, to mój ulubiony sklep z farbami, tapetami i wszystkim co potrzebne do umajenia wnętrz, a najpierw ich wyremontowania. Potrzebna mi była puszka białej farby, porządnej. Padło na sobotę, bo skoro znalazłam się po drugiej stronie Soły, to już nic tylko przed siebie. I trafiłam na ulicę Prusa Bolesława, gdzie kiedyś pracowałam.
Ale nie tylko.
To tutaj stawiałam pierwsze kroki ucząc się jazdy samochodem. Było to lata temu, ale gdy spojrzałam przypomniałam sobie pierwsze jazdy, rozklekotanego malucha, który zachowywał się tak jakby miał się za chwilę rozpaść.
Przypomniałam sobie mój pierwszy wyjazd na drogę. Pan Stasiu, mój drugi instruktor, zarządził spotkanie przy siostrach serafitkach, no to przyszłam. Stał, czekał, oparty o karoserię też malucha, tylko w lepszym stanie niż ten pierwszy.
Zmierzył mnie spojrzeniem, ale głos mu nawet nie drgnął, gdy pytał:
- Pani zamierza prowadzić w tych butach?
Spojrzałam na moje ulubione białe sandałki na obcasach 7 centymetrów, potem na samochód i potwierdziłam. Jakoś głupio się było przyznać, że i owszem, byłam świadoma, że kiedyś trzeba będzie wyjechać na drogę, ale że już? Teraz? Natychmiast?
Jazdy na placu uczyłam się zimową porą w butach nieco topornych i nikt mi uwag nie czynił.
Pan Stasiu był prawdziwym aniołem, miał do mnie kolosalną cierpliwość i nauczył mnie zasad obowiązujących w ruchu. Nigdy nie spowodowałam wypadku. Ale co ciekawe, doświadczenia z jazdą w butach na obcasie spowodowały, że nigdy nie zmieniałam butów w samochodzie i ani obcasy, ani platformy nie przeszkadzały mi w prowadzeniu.
A balerinek nigdy nie lubiłam,
Dzień dobry
![]() |
"W obszernym, pozbawionym okien pomieszczeniu panował chłód, a odór stęchlizny wdzierał się Irminie do nosa, zabierając resztki tlenu. Była wykończona. Już wolałaby kamienie tłuc, niż pracować na tej poczcie. Przynajmniej w takim kamieniołomie miałaby czym oddychać.
Pożałowała chęci, z jaką podjęła się niewdzięcznej pracy sortowania dokumentów zalegających piwnicę. A wydawało jej się, że zyskuje godziny spokoju i czas do namysłu. Nic z tego…
Głowa bolała ją tak, że o myśleniu nie było mowy.
Zadanie miała proste – przejrzeć papiery, sprawdzić, co w nich jest, spisać i przekazać dalej, a oni niech sobie z tym robią, co chcą. Jeżeli natknie się na kwity starsze niż pięćdziesiąt lat, może je przeznaczyć do przemiału bez pytania.
Sęk w tym, że papier chłonął wilgoć, dojrzenie daty na zamazanych świstkach graniczyło z cudem, a Irmina nie chciała podejmować pochopnych decyzji.
Już kilka takich podjęła i teraz żałowała.
Dłońmi zabezpieczonymi nitrylowymi rękawiczkami w miłym dla oczu odcieniu lila sięgała po kolejne tekturowe teczki napęczniałe od wilgoci i brudne od kurzu, pocieszając się myślą, że jak skończy tę mozolną pracę, to segregacja książek pójdzie jak z płatka. Przypomniała sobie rozmowę z Henrykiem sprzed tygodnia, gdy dowiedziała się o zsyłce do archiwum. Pomyślała, że musi go jeszcze dopytać o kilka szczegółów.
– Mnóstwo staroci, których trzeba by się pozbyć, ale wiesz jak trudno wyrzucić książki. Człowiek ma wyrzuty sumienia, bo zawsze nas, a przynajmniej mnie uczono, że książki się szanuje – stwierdził wtedy Heniu Malinowski, wzdychając ciężko.
Irmina przytaknęła ze zrozumieniem. Była od Henryka sporo młodsza, ale ze szkoły wyniosła szacunek do książek, zwłaszcza, że wcale ich w domu dużo nie było. Ot, tyle co potrzebne do nauki, bo rodzice woleli na co innego wydawać.
– No cóż, skoro na mnie padło, to postaram się jakoś to wszystko ogarnąć i zostawić to, co jeszcze nadaje się do użytku – zadeklarowała.
– Ale wiesz, jedno nie daje mi spokoju…
Starszy kolega podniósł głowę znad wydrukowanych arkuszy pocztowych zestawień i spojrzał na nią uważnie.
– Pytaj, zawsze o wszystko możesz mnie zapytać. Jeżeli tylko potrafię, to ci pomogę – przyrzekł i brzmiało to bardzo serio.
Więc zapytała i dowiedziała się, że poprzedni naczelnik niepodzielnie kierował Pocztą Główną w Zatońsku przez ponad trzydzieści lat. Że był oryginałem i wielkim miłośnikiem lektury i chciał, by książki były powszechnie dostępne. A poczta to miejsce, które większość mieszkańców odwiedzała często i systematycznie. Wypożyczalnia od początku (czyli od wczesnych lat siedemdziesiątych) cieszyła się dużym powodzeniem. Książki w księgarniach były dostępne, i owszem ale spod lady i po znajomości, a naczelnik Górzyński potrafił załatwić dla swojej wypożyczalni pięć egzemplarzy „Baśni Andersena”, wszystkie tomy „Akademii Pana Kleksa” czy dzieła wchodzące w skład klasyki literatury polskiej i zagranicznej. Oczywiście literatura obowiązkowa na stanie wypożyczalni też była, ale raczej w charakterze ozdoby, eksponatu cieszącego oko odwiedzających pocztę decydentów partyjnych – zaznaczył z naciskiem Heniu i zakończył rozmowę, wracając do pracy.
Dzisiaj uwagę Irminy przyciągnęły charakterystyczne okładki wczesnych harlequinów i serii książek Agathy Christie. Pamiętała, że jako nastolatka zaczytywała się kryminałami, ale nauki z nich nie wyniosła żadnej. Na tej samej półce ktoś położył kilkanaście niebieskich zeszytów obwiązanych sznurkiem. Widać stanowiły całość. Sięgnęła po nie, ciekawa, co zawierają, i przełożyła na biurko.
Najchętniej zajęłaby się czytaniem, ale poczucie obowiązku zwyciężyło. Od tygodnia Irmina schodziła do podziemi i godzinami w samotności przekładała sterty papierów. Uspokajało ją poczucie, że za drzwiami archiwum toczy się pocztowe życie.
Pierwszy dzień był fatalny, z natury towarzyska, ciężko przeżywała odosobnienie. W podziemiach wiało chłodem, a na dworze wiosna wybuchała pełną parą i Irmina przyszła do pracy ubrana zbyt lekko, w cienką sukienkę w kwiaty i żakiecik reprezentacyjny. Chyba na głowę upadła, żeby się tak ubrać. Nie dość, że było jej zimno, to jeszcze powinna się domyślić, że zołzowata naczelniczka stroju jej nie daruje.
Dziewczyna przypuszczała, że aby spodobać się szefowej, powinna oblec się teraz w wór pokutny umajony ekologiczną biżuterią własnej roboty, a szpilki zamienić na sandałki z rzemyków. Pomysł wart był przemyślenia, bo na niczym tak jej nie zależało jak na spokoju. Skorzystała z nadarzającej się okazji, by zmienić otoczenie i zejść z oczu paru osobom. Na razie z powodzeniem, chociaż wczoraj miała niejasne uczucie, że ktoś ją śledzi. Zatrzymała się kilka razy przy wystawach sklepowych, by zobaczyć reakcję przechodniów, ale nikt, tak
się jej wydawało, nie zwrócił na nią szczególnej uwagi. Młoda i atrakcyjna kobieta, traktująca szybę wystawy jak lustro, nie należy do rzadkości. Widocznie praca w ponurym miejscu, odległym od faktycznych zainteresowań, działała negatywnie na jej psychikę. Powinna jak najszybciej wyjechać z tego grajdołka. Skrzywiła się gorzko, cóż, wypadałoby cały czas pamiętać o zasadzie, że umiesz liczyć, licz na siebie. W tej chwili mogła co najwyżej liczyć na życzliwość Henryka i jakie takie zrozumienie u Justyny, która też miała swoje problemy. Był jeszcze Zyzio, czyli człowiek, który zdecydowanie zyskiwał przy bliższym poznaniu i umiał w odpowiednim momencie udzielić wsparcia. Nie dziwiła się, że jest tak lubiany przez pracowników i klientów poczty.
Reszta poznanych przy okazji osób stanowiła szarą masę, wśród której trafił się rodzynek, mężczyzna zdecydowanie w jej guście. Na pierwszy rzut oka nie miał w sobie tego czegoś, jednak… diabeł tkwi w szczegółach. Nie powinna zwracać na siebie uwagi, ale ach, jak ją kusiło…
Irmina z wyraźną niechęcią przełożyła pełną papierów teczkę do plastikowego kosza i sięgnęła po następną. A cóż to takiego? Pierwszy raz widziała kartki zapisane takim dziwnym pismem. Na pewno z lat przedwojennych. Albo z czasów wojny. Przepisy kulinarne prababci jeszcze w pudach liczone? Listy miłosne czy może raporty szpiegowskie? A może porady kosmetyczne dla starszych pań? A i jeszcze to?! Osłupiała wpatrywała się w zdjęcia przedstawiające wnętrze jakiejś knajpy..."
To jest TEN dzień